Pomysł wejścia na Mont Blanc pojawił się już dwa lata temu, lecz wtedy wydawało się to dosyć abstrakcyjne, wręcz niemożliwe do zrealizowania. Dopiero rok temu po naszych sukcesach w Tatrach plan stawał się coraz bliższy zrealizowania. W wakacje 2014 roku zacząłem przeglądać przewodniki, mapy, kompletować sprzęt, przygotowywać formę, aby za rok wyruszyć na wyprawę. Miesiąc przed wyjazdem ustaliliśmy jego dokładny termin na 24 lipca 2015 roku.
24-25.07.2015 r. (piątek, sobota)
Po spakowaniu ważących po trzydzieści kilogramów plecaków do samochodu, pożegnaniu się z bliskimi, 24 lipca (piątek) o godzinie 19.00, wyjeżdżamy w 1500 kilometrową trasę do Chamonix Mont-Blanc. Decydujemy się jechać autostradami przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię, aby dojechać do miasteczka położonego we Francji. Po całej nocy, o godzinie 14.00 dnia 25 lipca meldujemy się na campingu Bellevue w miejscowości Les Houches leżącej 10 km od Chamonix. Postanawiamy jeszcze tego samego dnia wyruszyć do góry. Idziemy uzgodnić z osobą, która obsługuje camping, ile kosztuje pozostawienie samochodu na parkingu na pięć nocy. Miły Pan pyta się nas, czy będziemy zdobywać Mont Blanc, my odpowiadamy, że tak, a on na to, że w takim razie nie możemy zostawić tutaj samochodu, ponieważ, jeśli będziemy mieli wypadek, on będzie miał problem z naszym samochodem. Nie brzmi to zachęcająco, ponieważ zamierzamy wrócić z tej wyprawy cali i zdrowi. Na szczęście tłumaczy nam, gdzie jest darmowy parking, tam się udajemy, aby rozpocząć wędrówkę.
Początek szlaku znajduje się na wysokości 1000 m n.p.m., więc do góry pozostaje nam jedyne 3800 metrów przewyższenia. O 15.00 zakładamy z wielkim trudem nasze plecaki i zaczynamy wędrówkę.
Szlak początkowo wznosi się po asfalcie, a na wysokości 1300 m n.p.m. przechodzi w leśną ścieżkę. O godzinie 17.30 meldujemy się przy górnej stacji kolejki Bellevue, położonej na wysokości 1800 m n.p.m. Pot leje się z nas strugami, zmęczenie daje w kość, nogi odmawiają posłuszeństwa, ale nie poddajemy się i postanawiamy iść dalej.
Teraz nasza trasa wiedzie wzdłuż torów kolejki, którą można dostać się na wysokość 2352 m n.p.m., ale my chcemy zdobyć szczyt bez pomocy kolejek, czy wyciągów. Jest godzina 20.00, a my, wyczerpani po całej nocy spędzonej w samochodzie, dochodzimy do wysokości 2000 m n.p.m. i tutaj decydujemy się rozbić nasz namiot oraz zregenerować w nim siły. Przed wskoczeniem do śpiworów wdrapujemy się na pobliską górkę – Mont Lachat i podziwiamy tutaj majaczące w oddali słońce, które układa się powoli do snu. My także idziemy do naszego „domku”, bo jutro czeka nas długa wędrówka.
26.07.2015 r. (niedziela)
Rano budzi nas przebijające się przez tropik namiotu słońce, które sprawia, że nasza motywacja do marszu wzrasta. Szybkie śniadanko, pakowanie śpiworów, namiotu i ruszamy w kierunku schroniska Nid d’Aigle położonego na wysokości 2482 m n.p.m.
Po około godzinie od startu podchodzimy do 50-cio metrowego tunelu, w którym mknie kolejka, a w tym wypadku także my. Bacznie obserwujemy, czy czasem nie zbliża się do nas Tramway du Mont-Blanc, bowiem taka jest jej nazwa, i decydujemy się wejść do owego tunelu. Żwawym krokiem przechodzimy go i po chwili jesteśmy przy górnej stacji kolejki na wysokości 2372 m n.p.m. Teraz zostało nam 10 minut do schroniska i tam robimy przerwę na uzupełnienie zapasów wody. Ogromne lodowce z wieloma szczelinami, które nas otaczają budzą niesamowity podziw.
Teraz kierujemy się przez rumosz skalny do kolejnego punktu na naszej trasie, jakim jest Baraque forestiere des Rognes położony 2768 m n.p.m. Zaraz za schroniskiem spotykamy stado koziorożców alpejskich, które uważnie nas obserwują, a dwa z nich urządzają pokazową walkę.
Stoją one 20 metrów przed nami na trasie naszego marszu, więc przez chwilę zastanawiamy się, czy nas nie zaatakują. Podejrzewam, że spotkanie z takim okazem twarzą w twarz nie byłoby zbyt miłe. Na szczęście „dogadujemy się” z nimi, całe stado schodzi ze ścieżki i pozwala nam bezpiecznie przejść. Dalej poruszamy się wzdłuż kopczyków do wspomnianego baraku, w którym robimy krótki odpoczynek.
W budynku znajduje się jedno piętrowe łóżko oraz duża powierzchnia podłogi, na której można rozłożyć karimaty i przeczekać złą pogodę. Spotykamy tam również pieska, który rusza razem z nami w dalszą trasę, prowadzącą wzdłuż czerwonych kropek i strzałek do naszego dzisiejszego celu - schroniska Tete Rousse na wysokości 3167 m n.p.m. Gdy robimy krótkie postoje, aby się napić i przez chwilę odciążyć nogi, pies patrzy na nas jakby wyczuł kotlety, które mamy w plecaku. Stromą ścieżką wchodzimy na lodowiec Tete Rousse, a po jego przejściu jesteśmy już przy schronisku.
Tutaj piesek wraca z powrotem do baraku (pewnie jego zadaniem jest wyprowadzać turystów do schroniska, ale tego się nigdy nie dowiemy). Spotykamy żandarma, który wypytuje nas, gdzie się wybieramy, ilu nas jest, czy zamierzamy rozbić biwak oraz informuje o aktualnej sytuacji w najtrudniejszym miejscu na naszej trasie prowadzącej na szczyt. Bowiem czeka nas przejście tzw. Grand Couloir, czyli popularnie Żlebu Śmierci. Co roku giną w nim ludzie, którzy zostają przysypani przez lawiny kamienne (spadające w nim kamienie są nawet wielkości lodówek).
W tym roku sytuacja jest tym bardziej niekorzystna, ponieważ jest bardzo ciepło i rozmrożone kamienie spadają wyjątkowo często, a na dodatek nie tylko we wspomnianym kuluarze, lecz także z całej ściany. Żandarm mówi nam też, że trasa ta jest odradzana i idziemy tam na własną odpowiedzialność. Po wysłuchaniu bardzo miłego i kulturalnego człowieka idziemy rozbijać nasz namiot, ponieważ po południu ma przyjść huraganowy wiatr oraz całkowite załamanie pogody. Musimy przed nim zdążyć obudować namiot kamiennym murkiem, aby w nocy nie pofrunąć razem z nim w przepaść.
Akurat, gdy kończymy układnie kamieni, przychodzi owe załamanie i wiatr przybiera na sile. Po przegotowaniu wody z lodowca i przyrządzeniu ciepłego posiłku, kładziemy się z myślą o tym żeby zasnąć, ale wiatr, który niesamowicie szarpie namiotem, tak jakby miał go zaraz wyrwać, skutecznie nam to uniemożliwia. Dopiero o 3 w nocy oczy same nam się zamykają, ale na szczęście poprawa pogody jest przewidziana około 8 rano kolejnego dnia, więc na tą właśnie godzinę nastawiamy budziki.
27.07.2015 r. (poniedziałek)
Dźwięk telefonu sprawia, że wszyscy natychmiast się budzimy i zastanawiamy, jak jest na zewnątrz namiotu, ale już czujemy, że wiatr wcale nie zmniejszył swojej siły. Pogoda jest cudna, ale ze względu na nieustające podmuchy postanawiamy czekać do dogodnego momentu na wyjście w górę. Noc wcale nie należała do najprzyjemniejszych, ponieważ przez cały czas nierówne kamieniste podłoże, na którym leżeliśmy, dawało się we znaki. W oczekiwaniu na poprawę pogody siedzimy w schronisku i rozmawiamy z inną ekipą Polaków, którzy także mają w planach zdobycie szczytu. Około godziny 12.00 wiatr ustaje, a słońce piecze po głowach. Właśnie wtedy szybko przepakowujemy plecaki, zostawiamy niepotrzebne rzeczy w namiocie i ruszamy do schronu znajdującego się w starym schronisku Gouter, położonego na wysokości około 3800 m n.p.m. Przed nami najniebezpieczniejszy fragment drogi, czyli Żleb Śmierci, o którym już wcześniej wspomniałem. Przy podejściu pod ścianę widzimy spadające lawiny kamienne i wahamy się, czy iść dalej. Postanawiamy dostać się pod sam kuluar, aby ocenić panującą w nim sytuację. Za nami podąża siedmioosobowa ekipa Polaków, z którymi rozmawialiśmy w schronisku. Bacznie obserwując kuluar, zauważamy że kamienie przestają spadać. Postanawiamy wykorzystać ten moment i przebiegamy to miejsce jeden za drugim. Nogi się plączą, nie ma czasu na zastanawianie się, musimy tylko dobiec na drugą stronę. I udało się!!!
Jesteśmy wszyscy po drugiej stronie żlebu, teraz zostaje nam tylko pokonanie 450 metrów w górę, częściowo po stalowych poręczówkach, aby dostać się do schronu. Drugiej ekipie też udaje się przejść kuluar, więc podążają zaraz za nami. Sto metrów pod budynkiem nie mamy już prawie sił, aby do niego dojść, wspinamy się chyba siłą woli. Nogi już naprawdę odmawiają posłuszeństwa, ale wiemy, że musimy się dostać do Goutera. I po dłuższej chwili jesteśmy już przy schronie.
Teraz wypakowujemy plecaki, przyrządzamy obiad liofilizowany, który jak później się okaże nie był najlepszym pomysłem, oraz ciepłą herbatkę. Po uzupełnieniu energii idziemy na lodowiec, aby zrobić mały rekonesans przed jutrzejszym atakiem szczytowym. Dochodzimy na wysokość 3950 metrów i wyciągam wtedy swój telefon, aby zrobić zdjęcie, a tu na wyświetlaczu odbija się... mój mocno spalony nos!
Zapomnieliśmy posmarować się kremem UV przed wejściem na lodowiec, a tutaj promienie słoneczne odbijane od śniegu dużo szybciej opalają. Postanawiamy natychmiast wrócić, a w drodze powrotnej przez cały czas trzymam dłoń na nosie, aby nie został bardziej spalony. Po przybyciu do schronu ustalamy godzinę ataku szczytowego na 3.00 rano, a budziki ustawiamy na 2.00. Robimy jeszcze herbatę do termosów na wspinaczkę na wierzchołek i wchodzimy do śpiworów, bo czeka nas wielki, długo oczekiwany dzień!
Dalsza część relacji wraz z filmikiem ukaże się już w tym tygodniu. Zapraszam do lektury!
Komentarze