Autor: 

Prolog - 12 lipca 2013 

Jak to coraz częściej w życiach naszych bywa - wyjazd gdziekolwiek musi być poprzedzony setkami przygotowań, żeby dopiąć terminy a i tak wszystko odbywa się na wariackich papierach. W piątek jeszcze zatem idziemy zrobić zakupy oraz sfotografować pluszową lamę a wieczorem do pracy, skąd wychodzimy około północy, by dotarłszy do mieszkania, wypić we trzech pięć win aby się lepiej rano jechało. 

13 lipca 2013 

Rano budzimy się z ciężkimi głowami i jak przez mgłę, po odbębnieniu koniecznej ilości komplikacji, wyjeżdżamy w stronę Strzelec Opolskich, w których, oczywiście, zaczyna padać deszcz. Jedziemy dalej w stronę Pyskowic i wpadamy w trzewia lewiatana, docierając ostatecznie do Zabrza, Bytomia, by w Czeladzi skręcić w stronę Sosnowca, gdzie mamy odnaleźć Kasię z obiadem. W Sosnowcu, w nieprzyjemnej mżawce i zapadającym zmierzchu kręcimy się 15 km, by w końcu odnaleźć Kasię tuż przed Dąbrową Górniczą, czyli w miejscu, do którego dotarlibyśmy jadąc prosto. Ale cóż, przynajmniej zobaczyliśmy Sosnowiec. Ja zaczynam trochę kaszleć, jednak ignoruję to, myśląc, że to tylko jakieś podrażnienie gardła. Jak się później okaże - nie było to podrażnienie gardła. Wyjeżdżamy z Dąbrowy i jakieś 50 km przed Krakowem rozbijamy się na noc. W nocy pada deszcz. 

14 lipca 2013 
 

Autor: 
Zdjęcie0872
Zdjęcie0872

Poranek jednak wita nas pięknym słonkiem, więc dużo czasu spędzamy napawając się ciepłem i susząc co się da. Po wyruszeniu dosyć szybko docieramy do Olkusza, gdzie zjadamy śniadanie i witamy się z obłąkanym. Dalej już tylko droga na Kraków i Kraków sam w sobie. Sprawunki do załatwienia tamże mamy następujące - wydrukować kartki z mapami, kupić gripex i tylną lampkę. Najpierw przebijamy się przez Rynki i inne takie, żeby dotrzeć do Galerii Krakowskiej, bo zakładam, że tam wszystkie takie powinny być. Gripex udaje się kupić, jednak punkt ksero jest w niej aż jeden i ma... zepsuty komputer. Już nawet nie mamy siły pytać dlaczego nie można po prostu podłączyć pendrive'a do drukarki. Powoli też zaczynam odczuwać nadchodzącą gorączkę. Ostatecznie na Floriańskiej znajdujemy otwarty punkt ksero, gdzie drukujemy mapy po cenie 1 zł za czarno-białą stronę, co i tak jest promocją! Bardzo zmęczeni psychicznie... 

seb: już wiem o co chodzi, tutaj wszyscy są wku****i!... 

idziemy jeszcze do Tesco przy wyjeździe na Wieliczkę, gdzie kupujemy kolację i wydostajemy się z tłoku i zgiełku Krakowa. We Wieliczce, w myjni samoobsługowej ogarniamy rowery i jedziemy dalej w stronę Nowego Sącza, by po kąpieli w Rabie rozbić się na noc nad rzeczką w Trzcianie. Przy dźwiękach jakiegoś koncertu plenerowego rozpalamy ognisko i, z nadzieją patrząc w przyszłość, zasypiamy. 

15 lipca 2013 

Nasza nadzieja zostaje zlana z powierzchnią ziemi około 5. rano, więc w wielkiej ulewie zbieramy co się da i lecimy przeczekać ją na pobliskim przystanku. Gdy ulewa się kończy, wpadamy do spożywczego po śniadanie, podjeżdżamy pod Rozdziele, skąd zaczynamy zjazd do Nowego Sącza. Po drodze najpierw zaczyna kropić, później siąpić by ostatecznie zacząć lać. Podczas zjazdu widzę stroboskopowo, bo zalewająca twarz woda każe mrużyć oczy. Przed samym Sączem decydujemy się przeczekać ulewę na przystanku ale orientujemy się, iż jesteśmy już całkiem przemoczeni. Na miejscu przebieramy się w jakiejś zapuszczonej, całkiem klimatycznej kamienicy, idziemy coś zjeść i suszymy parę rzeczy suszarką do rąk w toalecie Urzędu Miasta. W końcu wyjeżdżamy w stronę Łabowej i dalej Mochnaczki, po drodze kąpiąc się w rzece.

Autor: 
Zdjęcie0916
Zdjęcie0916

Jest zimno. Wspinaczka pod Mochnaczkę nie okazuje się tak trudna jak się wydawało, skręcamy w lewo i wjeżdżamy w świat Beskidu Niskiego, gdzie wszystko jest trochę inne. Docieramy do Izb, skąd rozpoczynamy wspinaczkę na Lackową, ciesząc się, że w wyższych jej partiach nie padało, z oczywistych względów.

Autor: 
Zdjęcie0926
Zdjęcie0926
Autor: 
Zdjęcie0932
Zdjęcie0932

 

Wejście Ścianą Płaczu jest wystarczająco trudne, gdyby ścieżka zamieniła się w rzeczki błota, mogło by się okazać niemożliwe. Na szczycie dokumentujemy, wypijamy colę i zaczynamy zejście, podczas którego bodajże kilkanaście razy się przewracam. Buty oczywiście totalnie przemakają. Na dole orientujemy się, że nie przypięliśmy jednak rowerów, jednak prawdopodobnie nikt tamtędy w międzyczasie nie przechodził. Na miejsce odpoczynku wybieramy Uście Gorlickie, dokąd wydaje się być jeno łagodny zjazd. Nic bardziej mylnego, bo w międzyczasie czeka jeszcze kilkukilometrowy, dość stromy podjazd. Zjazd jednakże częściowo to rekompensuje, chociaż, z racji, że głównie kaszlę i smarkam, jest mi wszystko jedno, chcę tylko wyschnąć i się ogrzać. Melinujemy się w pizzerii, gdzie raczymy posiłkiem zgodnie z profilem lokalu oraz wypijamy gorącą czekoladę. Ponieważ nie chcemy już w nocy zmoknąć, rozkładamy się pod mostem, gdzie jest sucho i nie ma wiatru. Noc zatem spędzamy w miarę spokojnie, niepokojeni tylko przez ślimaki, zwane Mufasami. Do snu kołysze przepływająca rzeka. 

16 lipca 2013 
 

Autor: 
Zdjęcie0948
Zdjęcie0948

Jak już mówiłem, wjechaliśmy w świat Beskidu Niskiego, co czyni postrzeganie rzeczywistości innym. Fakt, że asfalt nie ten, wszystko jakieś dziwne, ale takie żywe, prawdziwe, kolorowe i niesamowite. I oczywiście trafiliśmy na wspaniałą pogodę, która pozwala to dojrzeć w pełnej krasie. Mijamy kolejne miejscowości zanurzeni w sennej osnowie, uciekamy z oków asfaltowych dróg, by już gruntowymi zjechać do Nieznajowej, gdzie znowu mam okazję porozumieć się z napotkanym turystą po niemiecku, choć naprawdę bardzo słabo znam ten język. Podejrzewam, że, oglądana z boku, ta sytuacja byłaby dość zabawna. Pokonujemy brody.

Autor: 
Zdjęcie0981
Zdjęcie0981

Siedząc przy chatce w Nieznajowej rozprawiamy o bardziej bądź mniej przyjemnych sprawach, oganiamy się od os i dajemy totalnie spalić prażącemu słońcu. Docieramy w końcu do Krępnej, gdzie pod sklepem odpoczywamy nawiązując długą rozmowę z miejscowym o burzach i innych właściwościach klimatycznych lokalnego obszaru. Gdy musimy się zebrać, proponuje nam wódkę, co z ciężkim sercem odrzucamy. Wspinamy się dość ciężkim podjazdem, zjeżdżamy wśród pięknie zachodzącego słońca do rozjazdu na Cisną i, dostatecznie zmęczeni, rozbijamy w polu wysokiej trawy. 

17 lipca 2013 

Nad ranem Maciek zwraca mi uwagę, że trzęsłem się od gorączki tak, że rezonowało to aż na niego. Ale czuję się już nieco lepiej. W Komańczy wpadamy do knajpy na pizzę i wjeżdżamy w Bieszczady. Mocno ciśniemy kolejnymi podjazdami i po niedługim czasie zaszywamy w Siekierezadzie, gdzie posilamy wspaniałymi naleśnikami, gorąco je polecam. Podjazdy pod Przełęcz Wyżnią i Wyżniańską, jak zwykle, są straszne, ale już nieźle rozgrzani pokonujemy je dosyć szybko. Po drodze szukamy pozostałości Brzegów Górnych, wysiedlonej wsi, i przy zapadającym zmierzchu rozpoczynamy zjazd do Ustrzyk Górnych, podczas którego prawie wpadam pod autobus. Z racji ogólnej niechęci do spania w namiocie postanawiamy dotrzeć do wiaty na szlaku na Tarnicę. Tymczasem jednak posilamy się frytkami. Niestety nie jest nam dane wejście do Kremenarosa, gdyż bar jest remontowany. Schronisko po remoncie wygląda całkiem nieźle i wydaje mi się, iż nie straciło także klimatu (nawiązując do toczonej kiedyś na forum dyskusji). Gdy zapada gwieździsta noc - rozpoczynamy wspinaczkę. Stojąc na drodze w Ustrzykach nocą i patrząc w niebo doznaje się niecodziennego uczucia, jakby rozmycia, rozerwania, wycieczki poza siebie. Zwłaszcza jeśli jest to ukoronowanie trudów. Może nawet pomaga w tym gorączka, wzmagająca poczucie nierzeczywistości. Gdyż szybko okazuje się, iż ona nie zelżała. Tym chyba głównie różni się specyfika podróżowania rowerem a pieszo. O ile nawet będąc osłabionym, na rowerze można pokonywać stosunkowo szybko nawet duże odległości, to idąc - czuje się wyraźnie każde niedomaganie ciała. Sapiąc z pocąc się docieram w końcu do wiaty, zwalam na nią i chcę już tylko umrzeć. Drzemiąc, ciągle mam wrażenie, że ktoś koło nas przechodzi, później nawet śni mi się, że z kimś rozmawiamy. Zresztą, Maciek też mówi, że czuje się nieswojo, wszystko wokół trzeszczy, szeleści, pęka. Jak to w lesie w górach, nocą. Poczucie nierzeczywistości wzmaga się. Z racji tego, że chcemy zobaczyć ze szczytu wschód słońca, budzimy się koło pierwszej i rozpoczynamy wspinaczkę. Jest to wspomnienie niespecjalnie przyjemne, pamiętam głównie odczucie rozpadania się i rozpalenie, ratowanie gripexem, pragnienie. Poza tym ludzie po dobie wysiłku średnio się dogadują, więc trochę na siebie warczymy ale nie warto tego rozgrzebywać. Było, nie było, docieramy w końcu na połoninę i już idzie się trochę raźniej, na szczyt docieramy jeszcze w ciemnościach. Później lekkie kimanie w oczekiwaniu na słońce, które jednak spektakularnie zawodzi, można by ten wschód nazwać niewypałem, jakby świat chciał nam jeszcze na podsumowanie zrobić psikusa. Żeby było śmieszniej, to ze szczytu Tarnicy nie mam zdjęcia, bo Maciek zgubił telefon przed zgraniem zdjęć na komputer.

Autor: 
Zdjęcie1005
Zdjęcie1005

Przez pięknie zamglone łąki, przy dźwiękach Neurosis, schodzimy do uśpionego Wołosatego, skąd asfaltujemy w stronę Ustrzyk. Po drodze widzimy jednak wiatę, więc stwierdzamy, że prześpimy się trochę. 

18 lipca 2013 

Opodal wiaty przepływa rzeczka, więc nad około południa korzystamy jeszcze z błogosławieństwa kąpieli. Po tym, jak bezskutecznie próbuję zrobić zdjęcie motylom, pokonujemy resztę drogi do Ustrzyk, robimy zakupy, wsiadamy na rowery i w dół. Chociaż jednak bardziej w górę. Niby Ustrzyki Dolne są niżej, ale jednak najpierw trzeba dość sporo podjechać. Robi się coraz goręcej i słoneczniej, jak na ironię. W końcu docieramy do Ustrzyk, gdzie rozwalamy się jeszcze na parę godzin na trawie, mijani co jakiś czas przez bardzo dziwne panie, które jednak na szczęście nie chcą nawiązać z nami dłuższej rozmowy.

Autor: 
Zdjęcie1044
Zdjęcie1044

Zapada zmierzch a w nocy jedzie się szybciej i przyjemniej, więc łykamy nieco kilometrów. W Sanoku posilamy się w McDonald's. Jednak po jakimś czasie organizm odmawia mi posłuszeństwa i po prostu muszę iść spać. Maciek nie jest zachwycony, ogólnie rośnie presja, bo już mamy obaj dość tego pierdolnika a że jestem osłabiony, to siłą rzeczy pokonujemy trasę wolniej niż byśmy mogli w normalnych okolicznościach. Tak czy owak, rozbijamy się w jakichś chaszczach. Na szczęście noc jest już cieplejsza od poprzednich. 

19 lipca 2013 

Nad ranem zjadamy drożdżówki z maślanką i ruszamy na dalsze zmagania z drogą. Dopada po prostu zmęczenie materiału, nadwyrężone kręgosłupy. Ogólnie, dochodzę do wniosku, że przejeżdżanie takich odległości po drogach rojących się od samochodów jest po prostu nudne i męczące psychicznie. Cały dzień w smrodzie rozgrzanego asfaltu i spalin, z TIRami śmigającymi nad uchem to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Gdy zbliżamy się do Tarnowa, coraz bardziej przekonani, że formuła zasad jest anachroniczna i, w tym wypadku, owocuje przerostem formy nad treścią, odpuszczamy. Docieramy do Tarnowa i decydujemy się resztę trasy pokonać pociągiem i idziemy na piwo. W tym momencie jednak zabawa, zamiast się skończyć, rozpędza się. Bowiem: pierwszy z pociągów, który dowiózłby nas do celu - ma wszystkie miejsca rowerowe zarezerwowane. Ilość takich miejsc stanowi magiczną, nieprzekraczalną barierę w ilości 4 (słownie: cztery) rowery na cały pociąg. Na nic zdaje się zaklinanie, płakanie i śmiech, konduktor jest niewzruszony. Analogicznie sprawa ma się z kolejnym pociągiem. Decydujemy się więc podjechać regio do Krakowa i tam przesiąść się w coś innego. Wsiadamy więc w tenże pociąg, który jednak, po dotarciu do miejscowości Kłaj - psuje się. Czekamy więc na autokar: 

konduktor: pojedziemy autokarem 

seb: a co z rowerami? 

konduktor: jak się zmieszczą, to zabierzemy 

seb: a jak się nie zmieszczą? 

konduktor: to nie wiem 

Rowery jednak się mieszczą, jedziemy w stronę Krakowa, jednak nie do niego samego. Zostajemy dowiezieni do innego pociągu, który dojeżdża już do celu. Tyle tylko, że opóźnienie powoduje, że możemy już zapomnieć o dojechaniu gdziekolwiek dalej, zwłaszcza, że na trasie Kraków - Katowice pociągi w godzinach 0 - 4 w ogóle nie kursują. Maciek stwierdza, że jedzie dalej rowerem do Dąbrowy Górniczej, gdzie mieszka jego dziewczyna i niniejszym znika z tej opowieści. Można dodać, iż zgubił się i dotarł na miejsce o piątej rano. Wracając jednak do mojego wątku - zostawiam rower pod dworcem i, z leksza nieprzytomny, idę kupić bilet. Wtedy to dowiaduję się, iż pierwszy pociąg mam po 6. Nieco smutny, ale chcę kupić nań bilet. Tego, oczywista, zrobić nie mogę, ponieważ, a jakże!, wszystkie miejsca rowerowe, ponownie w ilości czterech, są zarezerwowane. Analogicznie sytuacja ma się ze wszystkimi pociągami linii Intercity. Najlepiej. W końcu opuszczam kasę, dość wulgarnie wyrażając swój stosunek do tego, na czym świat stoi, kupuję bilet na InterRegio na 9. i zastanawiam się co zrobić z tak pięknie rozpoczętą nocą. Dochodzi północ. Co może zrobić zbłąkany, lekko nieprzytomny z gorączki podróżny na dworcu w Krakowie? Uznaję, że położenie się na murku z lokalnymi pijaczkami jest niezłym pomysłem, witam się zatem ładnie, kładę i zasypiam niespokojnie na godzinę czy dwie. Wtedy to dochodzi do konfrontacji ze Strażnikiem Dworca po raz pierwszy. Pan z dużym wąsem przychodzi i przepędza mnie oraz moich towarzyszy mówiąc coś w stylu "to nie noclegownia". Zatem wstajemy, odczekujemy kilka minut i kładziemy ponownie w tym samym miejscu. Udaje się w ten sposób przekimać do czwartej, ale następuje druga konfrontacja z Panem z Wąsem, który tym razem grozi wezwaniem policji. Niespecjalnie chcąc sprawdzać na ile ta groźba jest poważna, poza tym powodowany wzmagającym się zimnem, udaję się do poczekalni. Widzę, że kilka osób leży na ziemi, więc dołączam do nich, by zostać obudzonym po kilkunastu minutach przez tego samego człowieka, bardzo zdziwionego, iż posiadam bilet uprawniający do przebywania tamże. Z biletem czy bez - leżenia na podłodze nie będzie. Nie ukrywam, że jestem coraz bardziej zirytowany, ale nie mam też specjalnie siły się użerać a poza tym w starciu z majestatem Ustaleń Zarządcy Dworca taki maluczki człowieczek jak ja nie ma szans. Siadam zatem na ławce. Kto tam był, wie, że ławki te są skonstruowane tak, aby w żaden sposób nie dało się na nich spać. Udaje mi się to nieco oszukać, opierając się na plecaku. O godzinie szóstej następuje czwarta konfrontacja z Panem z Wąsem, który obcesowo mnie szturcha i mówi "nie można spać". Tego już nie mogę znieść i, używając nieco niecenzuralnych słów, pytam k***a czemu i ogólnie daję do zrozumienia, że fajnie jakby się odp****olił. Ten jednak, niezrażony, uzasadnia swe działania regulaminami etc. oraz dodaje, co już jest naprawdę rozbrajające, że "tu w ogóle nie można spać, ale my pozwalamy do szóstej, bo jesteśmy ludzcy". W tym momencie oficjalnie opadają mi ręce i idę precz na peron. Dzień wstał szary i beznadziejny, ale przynajmniej jest już cieplej. Na kolejnej bardzo niewygodnej ławce rozkładam się czekając na pociąg i tam to przepędzam resztę oczekiwania już, o dziwo, nieniepokojony. Po 9. ładuję się w pociąg i całą trasę do Opola przesypiam. Po dotarciu do domu odchorowuję jeszcze tę wyprawę przez najbliższy tydzień, ale ostatecznie in plus można zapisać, że schudłem w tym czasie prawie dziesięć kilo.

zdjęcia:  https://picasaweb.google.com/110290591724626597505/BeskidNiskiIBieszczady2013

Autor: 
Zdjęcie0948
Zdjęcie0948

 

Tagi: 
Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...