Było ciemno, a ja błąkałem się wśród choinek bez celu, bez planu, szukając zmęczenia. Znacie ten stan, kiedy jesteście w centrum, a jednak sami. Początek nowego roku nie rozpieszczał śniegiem – zamiast go przybywać, zanikał. Na przekór słabej kondycji śniegowej nart do biegania dało się używać i na tych właśnie nartach trafiłem tam. Dopiero wiele lat później poznałem nazwę tego miejsca, chociaż może w tamtej chwili też ją znałem, a później zanikła w odmętach pamięci. Domowa atmosfera, książki, kominek, właściwie piec bardziej. Trochę obcych ludzi krzątało się w papciach i skarpetkach. Zasiadłem przy samym wejściu. Zamówiłem gorący napój, który długo parował mi w rękach. Nie pamiętam jaki. Jednak doskonale pamiętam, że zachciałem tam być z bliskimi. Zamarzyłem, a może już wtedy postanowiłem, by wrócić tam na kilka nocy, dla tego kominka, dla tych skarpetek.
Przełęcz Jugowska, tu wszystko się zaczęło, na śliskim parkingu, na skrzyżowaniu szlaków i w Jugówce, tej z popiołów powstałej, specjalnie dla takich jak my stworzonej, by nas nakarmić i ogrzać, by zagospodarować nasze oszczędności. Z tym ogrzaniem nie udało się najlepiej, pomimo żeliwnego piecyka, który sam właściciel rozpalał. Właściciel na właściciela nie wyglądał, nie wyglądał na posiadacza wyciągu Rymarz i Bukowej Chaty. Zresztą skąd nam wiedzieć, jak wyglądają posiadacze takich włości? Co wyróżnia ich z tłumu? W tamtej chwili nie wiedzieliśmy, co to Rymarz i ta chata z drewna.
— I dokąd teraz? — zapytała, jednocześnie wysiadając z samochodu. Była trochę rozdrażniona wcześniejszą wymianą zdań, jednak jak zwykle piękna. Słońce zmuszało ją do mrużenia oczu, przez co wyglądała na bardziej złą, niż była w rzeczywistości.
— Najlepiej do baru, po tak długiej drodze. Dzieci coś zjedzą, a może i dla nas trochę zostanie. — Tak naprawdę myślałem o czymś grzanym, z procentami, co zażegna wszystkie dąsy.
— Ja nigdzie nie idę — protestował Jaś okryty śpiworem z tyłu samochodu. Dąsy samochodowe dotknęły też najmłodszych. Zresztą ich dotykają najczęściej, za to najszybciej mijają.
— Ale, synu, coś zjemy i ruszymy do schroniska, przed nami długa droga.
— Nigdzie nie idę! Zostaję w samochodzie! — zaprotestował z takim rozdrażnieniem, że nikt nie nalegał.
— A ja idę! — Zerwała się najmłodsza. — Ale kupicie mi coś — oświadczyła bardziej, niż zapytała.
— Dzień dobry! — Nieznajomy, który już od dłuższej chwili zbliżał się do samochodu, zaznaczył swą obecność.
— Dzień dobry! Ile zapłacimy za trzy dni i noce? — zapytałem przybysza, bo domyśliłem się, że zmierza do nas w konkretnym celu. — Ktoś tu w nocy pilnuje?
— Nikt nie pilnuje, ale stanie kosztuje. —Uśmiechnął się poetycko. — Sześćdziesiąt złotych za trzy doby się należy.
Opuszczając parking, opuszczaliśmy siodło pomiędzy wzniesieniami Rymarza a Kozią Równią po to, aby spełniło się coś, czego kiedyś zapragnąłem, a teraz miało się ziścić. Miałem skonfrontować wyidealizowane wspomnienie z rzeczywistością.
Jaś szybko wyczytał napis ZYGMUNTÓWKA wypisany na drewnianej tabliczce, przez co odnaleźliśmy kierunek w dół, tuż za asfaltową drogą. Było ślisko, bo to, co niedawno było śniegiem, jakoś stwardniało i zlodowaciało. Stąpaliśmy małymi kroczkami, drept, drept, drept, próbując nie wylądować na tylnej części ciała. Jeszcze jasność nie zaszła, jednak wiadomo było, że zmrok o tej porze roku nadchodzi szybko, nie pytając, czy znasz drogę. Pierwszy duży zakręt omijał ruiny budowli, która kiedyś była schroniskiem. Kolejny zakręt jeszcze bardziej był stromy, przez co dreptanie sprawiało więcej trudu. Dziewczyny znikły gdzieś z przodu. Poniosło je plastikowe jabłuszko. Nie było słychać ich krzyków, bo to, co ujrzały, zmusiło je do szybkiego kontaktu z najbliższymi.
— Mama — zaczęła niemal wykrzykiwać do słuchawki, by wyrzucić z siebie to, co właśnie się stało: — Dotarliśmy. Naprawdę daleko było. Całe dziesięć minut nam zajęło. Tak, droga od samochodu na miejsce. — Zanosiła się śmiechem. — Naprawdę dziesięć minut.
Zdobywanie szczytu
— Co byś powiedział/a o tym, jak zdobywaliśmy najwyższy szczyt Gór Sowich?
— Jaki?
— Wielką Sowę, ten szczyt z wieżą.
JASIU: Nie widzieliśmy sowy, muflonów też nie. Za to wieża była cała ośnieżona.
ZUZIA: Było fajnie i ciekawie. Myśleliśmy, że spotkamy mamy koleżanki na miotłach…
JA : Ale to chyba nie te góry?
ZUZIA: I co mnie to? Nie… tata, napisz, że było nudnastycznie. Nuda, nuda, nuda.
MAMA SIELA: Jak byliśmy tam, to ładnie było. Znaczy… możesz jeszcze raz przeczytać pytanie?
JA: Jeszcze go nie napisałem.
MAMA SIELA: Było pięknie. Choinki były, ty, ja i dzieci. Jasiu zrobił: hym! Albo tego to nie pisz.
Szesnaście kilometrów wyniosła nas droga. Czas przejścia trudno określić, bo gdy było ciekawie, to pędził i pamięć go nie objęła, a kiedy wypełniał się marudzeniem, to jakby stał w miejscu.
Dzień był zimowy i zimny, chociaż na prawdziwy śnieg wciąż wszyscy czekali. Najmłodsi spacerowali z takim zapałem, na jaki tylko potrafili się zdobyć, pokonując niechęć do jakiegokolwiek wysiłku.
Z przełęczy Jugowskiej, zaraz za parkingiem czerwony szlak prowadził nas na szczyt – taki płaski, nie wypiętrzony, ale najwyższy w okolicy.
3600 małych kroków zajęło dojście do polany jugowskiej, gdzie przywitał nas jęzor zimna. Nie pomogło schronienie się w szałasie z wygasłym paleniskiem nie pomogła ciepła schroniskowa herbata w termosie noszona. Pochyliłem się nad krzakami czarnych jagód, bez liści, bez owoców, pokrytymi cienką warstwą śniegu przy ziemi.
— Nie zimno wam tak bez okrycia? — zapytałem. Nie dopowiedziały. Trwały nagie w zimnie, wyczekując lata.
5120 małych kroków, głównie wśród wysokich świerków, zaprowadziło nas na rozdroże pod Kozią Równią. Można stąd w prawo, można w lewo. Dzieci poszły pośród drzew, gdzie ślady były zwierzęce i nie tylko zwierzęce, takie co prowadziły na te mało wybitne wzniesienie. Nikt z nas nie odczuł zdobywania i sukcesu z osiągnięcia szczytu.
Potem były kroki w dół 1400, może 1500 małych ślizgających się kroczków. W dół raczej łagodnie, lekko kamienista, wąska ścieżka prowadziła. Krajobraz się zmieniał, a jednak trwał w tym samym. Smukłe, wyniosłe pnie z iglastym listowiem. Czymże bowiem jest igła, jak nie liściem. Pnie wyrosłe w miejscu swych liściastych przodków, buków, jaworów, tych co posłużyły za stemple w kopalniach i gdzieś tam pod ziemią może do dziś trwają na posterunku. Wśród tego krajobrazu, wśród drzew tych na Koziej Przełęczy, w wiacie, z ciepłą herbatą w dłoni zasiedliśmy. Herbata z nutką słodycza w takich chwilach jest więcej warta niż alkohol wszelaki. Więcej warta… (sami dopiszcie, gdy w drodze się znajdziecie).
Po słodkim przystanku małe nóżki ruszyły w drogę, krok za krokiem, a za nimi te większe. Cztery duże, cztery małe wciąż czerwonym szlakiem dreptały. Tym razem krajobraz już się zmieniał z wklęsłego na wypukły. Wysokie wcześniej drzewa teraz zmieniły się w choinki wzrostem ustępujące wieży, którą w tym celu, by nad okolicą górowała, wzniesiono. Nie pamiętam, które z dzieci pierwsze ją dostrzegło. To nieistotne, chociaż ich monotonny spór: „Ja pierwsza widziałam…”, „Nie, ja pierwszy…” tego nie potwierdzał. Lekka mgła i zabielone drzewka sprawiały wrażenie, jakbyśmy byli w chmurach. Właśnie w tej mgle, w dali ponad choinkami ujrzeliśmy ją po raz pierwszy. Sam jej wierzchołek, tej wieży rozmywał się gdzieś jeszcze wyżej, pośród kłębiastej białej chmurki z lekka skażonej szarością, niebiańskiej owieczki, jak określił to Jaś.
Wieża ta wystaje 25 m ponad najwyższy szczyt regionu Wielką Sowę wznoszącą się niemal 1015 metrów ponad poziom morza i jest jego nieodłącznym atrybutem. Kiedyś miała zdobione witraże, sale na parterze ku czci i pamięci. Próbowano zatrzeć jej pochodzenie, nazywając imieniem gen. Władysława Sikorskiego, potem Mieczysława Orłowicza, jednak ani jeden patron, ani drugi nie ostał się tu na stałe. Kim był ten, którego ceniono tak wielce, że ponad 240 podobnych budowli po całym świecie rozsianych mu ustawiono? Kim był, by dzień jego urodzin świętować ogniem na ich szczycie? Na nielicznych z nich w niezmienionej formie zwyczaj ten zachował się do dzisiaj.
Żelazny Kanclerz Otto von Bismarck, bo o nim piszę, doceniał Polaków tak wielce, że się ich obawiał. Traktował niczym wilcze plemię.
„Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeśli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Wszak wilk nie jest temu winien, że go bóg stworzył takim, jakim jest, i zabija go też każdy, kto tylko może”.
(Otto von Bismarck, 1861, w liście do siostry)
Powinno nam pochlebiać, że gość w hełmie ze szpicem i z obfitym wąsem, ten, który zjednoczył Niemcy i uczynił z nich mocarstwo, tak bardzo chciał nas zmienić, byśmy o swojej polskości zapomnieli lub zginęli. Co ciekawe, ponoć sam uczył się języka naszego, tego samego, który chciał wyplenić.
Dzisiaj wieża stoi i można ją zwiedzać od maja do października w godzinach od 10:00 do 18:00, a w pozostałych miesiącach tylko w weekendy i przy dobrej pogodzie od 09:30 do 15:30. Za opłatą 6 lub 3 zł zależnie od wieku można podziwiać panoramę z jej szczytu. Stoi wśród młodego lasu, który nie dorasta jej wiekiem ani rozmiarem i nawet nie imituje lasów, których koniec nadszedł z ludzkiej woli. Stoi wśród lasów i na ziemi, gdzie nigdy nie było niemieckiego zbawiciela. Nie ponosi winy za to, ku czyjej czci powstała w tym miejscu w 1906 roku i pragnąłbym, aby przetrwała jak najdłużej, to może jej szczyt odwiedzimy kiedyś w godzinach otwarcia, w letniej porze.
Otto von Bismarck zostawił po sobie coś jeszcze, mianowicie system obowiązkowych ubezpieczeń przejęty i kontynuowany przez nasz rodzimy ZUS.
11 800 małych kroczków zajęło nam doświadczenie kolejnego, a zarazem jednego z wielu szczytów w koronie gór polskich, 11800 małych kroczków, by podziwiać sowę w drewnie wykonaną i dosiąść muflona – symbol polsko-czeskiej przyjaźni. Sam szczyt jest wielkim polem piknikowym, gdzie znajdziesz miejsce na ognisko, kram z czymś, podczas naszego pobytu zamknięty, czy kaplicę dla tych wiernych, którzy takich kaplic potrzebują. Łatwo przychodzi mi wizja zapełnionych ławek, kolejki do obejrzenia panoramy ze szczytu, roześmianych dzieci biegających beztrosko i tych marudzących. Nie doznaliśmy tego, przez co spotkanie z Wielką Sową było naszym rodzinnym i niepowtarzalnym przeżyciem.
— Tata, idziemy już? Tylko gadasz i gadasz.
— Gdzie?
— Chodźmy już. Tu nic nie ma.
— Zdobyliśmy…
— To chodźmy, bo tu nuda i zimno.
— Ale to kolejne naj. Zróbmy chociaż fotkę.
Powrót
Nie jesteśmy robotami, a cel jest jedynie pretekstem, by poznawać, by doznawać. Tak naprawdę w tym wszystkim, co robimy, chodzi o wspomnienia. Chociaż nikt tego nie mówi, to dla wspomnień ten wysiłek, dla wspomnień kilometry w drodze. By mieć ich jak najwięcej, staramy się nie śpieszyć, zatrzymywać się, gdy tylko nadarzy się okazja. Zboczyć z drogi, a czasem zrezygnować z celu. Wszystko dla wspomnień. W Górach Sowich tych wspomnień da się nazbierać wiele.
Po sukcesie, jakim było zdjęcie z muflonem, chciało się posiedzieć w cieple, wypić, zjeść. Zadowolić dzieci chociażby gorącą czekoladą. Nie udało się to w schronisku Sowa, w tym, które jest starsze od wieży Bismarcka, jej najbliższe i które od początku było z nią związane. Zamknięte drzwi nie wpuszczały gości. Owczarek kaukaski biegał za płotem. Miałem wspomnienia związane z tym miejscem, takie jeszcze nie rodzinne, które chciałem im pokazać. Skończyło się na: „Byłem już tu kiedyś”.
Eulenbaude, dom wczasowy „Marysieńka”, a dzisiaj schronisko Sowa to ciągle to samo miejsce. Niegdyś stało na skraju osady, dzisiaj samotny budynek. Zmieniali się gospodarze, pozostawiając swój wkład, swój ślad w ścianach, w obejściu. Czyżby nadszedł czas kolejnej zmiany? Jak w nowej rzeczywistości odnajdzie się człowiek, który zostawił tutaj ponad 20 lat swojego życia? Skończyła się dzierżawa i ktoś ma inne plany. Znalazłem stare ogłoszenie: „Schronisko w Sudetach Środkowych, w unikalnym położeniu w lesie. Na sprzedaż. 610 000 PLN”.
33 300 małych kroków, nie licząc tych niepotrzebnych, i na powrót jesteśmy w ciepłym miejscu, które obraliśmy na spanie.
Po więcej zapraszamy na https://tojenaszabajka.com/2020/05/06/wielka-sowa-kgp/
Komentarze