Nie chcieliśmy przegapić pogodnego dnia. Zdecydowaliśmy się więc na szybki wypad w Bieszczady. 

Lato sprzyjało romantykom. Okazji do spacerów w deszczu była bowiem cała masa, a i nawet jakaś tęcza się czasami pokazała — prawie jak w hollywoodzkich romansidłach. Czuliśmy się więc trochę rozczarowani kaprysami pogody, bo znacząco utrudniało to planowanie jakichkolwiek wyjazdów w góry. Lipiec minął nam w zasadzie na wspominaniu starych, dobrych czasów. Dlatego, gdy tylko pojawiła się korzystna prognoza, postanowiliśmy wykorzystać sobotę na krótką wędrówkę, w dobrze nam znane strony. Wymyśliliśmy, że po prostu przejdziemy się z Wołosatego na Tarnicę. A skoro z tym myśleniem tak się już rozpędziliśmy, to po licznych debatach, do planu dnia dodaliśmy zachód słońca gdzieś na połoninie.

Miało być nie tylko pięknie, ale też chłodniej, bo w południe termometry miały wskazać jakieś szalone wartości. Spakowaliśmy się, zgarnęliśmy też koleżankę i ruszyliśmy ku przygodzie. No i w taki mniej więcej sposób rozpoczęliśmy naszą wycieczkę na Tarnicę. Szybko zlokalizowaliśmy start szlaku i po pokonaniu asfaltowego odcinka, wkroczyliśmy na właściwą już ścieżkę. Trasa nie jest zbyt skomplikowana, zgubić się raczej trudno, ale że trochę przewyższeń trzeba pokonać, to i zmęczyć się można.

Z Wołosatego ruszamy na szlak

Potrzebna nam więc była odpowiednia strategia, żeby przez niewspółmierny do naszej kondycji entuzjazm, nie paść gdzieś między bukiem, a paprotką. Darek mógł przecież w każdej chwili wyrwać się do przodu, jak na przedświątecznej promocji karpia. Nagle jednak pojawiło się wybawienie:

– Boli mnie trochę kolano, więc idźcie sobie swoim tempem — zaczęła koleżanka. No! Był to mocny powód, by leniwie zdobywać wysokość, a ja przy okazji miałbym czas, żeby w spokoju porobić zdjęcia. Darek o dziwo wtórował, że przecież to żaden problem, bo on też nie jest w najlepszej formie, że w końcu idziemy jako grupa, będziemy się wspierać, blablabla. Wiecie, żeby przy okazji zrobić z nas jeszcze dżentelmenów. Na to czekałem. Oczami wyobraźni widziałem, jak beztrosko spacerujemy przez piękny bukowy las, nucąc pod nosem harcerskie piosenki.

– Idźcie, idźcie. Dogonię was — rzuciłem jeszcze, gdy rozpoczynaliśmy marsz. Bo przecież zawsze tak mówiłem i za każdym razem się udawało. Nie wiedziałem jednak, że tym razem były to słowa zdecydowanie rzucone na wiatr. No bo poszli, ale jak! Ona niby kulawa, on niby bez kondycji, a dopiero po godzinie zobaczyłem ich ponownie. Czy tak po prostu wyszło, czy może woleli własne towarzystwo? Nie wiem do dzisiaj, ale dzięki temu mogłem w spokoju zanurzyć się w bieszczadzki klimat.

Spacer przez las

Te początkowe metry nie należą do zbyt trudnych. Pierwszy odcinek prowadzi przez otwarty, ładny i płaski teren. Można nieco rozgrzać łydki i przywitać się z Tarnicą, która zdaje się wisieć nad lasem. Oczywiście szukałem tam kadru życia (nie wiem, po co) i trochę się gramoliłem, ale normalnie mija się ten kawałek ekspresowo. Pewnie dlatego moi towarzysze zniknęli mi na dobre z oczu. Po chwili i ja znalazłem się między drzewami i to tam właśnie zaczęły się schody – dosłownie. Może nie od razu, bo początkowo teren wznosił się raczej łagodnie, a kojący cień uprzyjemniał wędrówkę, ale w końcu dotarłem do miejsca, gdzie musiałem zaprzęgnąć płuca do pracy. Obiektywnie nie jest trudno. Ścieżka jest wyraźna, gdzieniegdzie pokonuje się komfortowe mostki, no i pewnie tylko czasami spod buta wyjedzie jakiś niesforny kamień.

Urokliwe mostki

Natomiast jeżeli sport znasz z telewizji, to na pewno się zmęczysz. W drodze z Wołosatego na Tarnicę pokonać trzeba około 600 metrów przewyższeń i jeżeli teraz nic ci to nie mówi, to powie na miejscu. Z większością podejścia rozprawić się trzeba właśnie w lesie, co jest i plusem, i minusem. Jakoś chyba milej się maszeruje, kiedy człowieka otaczają rozległe panoramy, ale z drugiej strony, najlepsze zostaje na koniec. Cały czas wydawało mi się, że idę sprawnym tempem. Co prawda byle paprotka była w stanie zmusić mnie do zatrzymania i zrobienia zdjęcia, ale później natychmiast przyspieszałem. Takie przynajmniej miałem wrażenie, bo po moich znajomych nie było ani śladu. Zabrałem się więc do roboty. Miałem już i tak masę identycznych, leśnych zdjęć, a dzielący nas dystans trzeba było przecież jakoś skrócić. Pokonywałem nie bez zadyszki kolejne schody, które już na dobre wpisały się w bieszczadzki krajobraz.

Cały czas pod górkę

Rozumiem, że to dla ochrony szlaków i nawet nie zaburzają one zbytnio mojego poczucia estetyki, ale idzie się po tym kiepsko. Bo albo nienaturalnie trzeba skracać krok, albo wydłużać. Po czasie człowiek się przyzwyczaja, aż do momentu, w którym mózg dokona złych obliczeń i nie przywali się nogą w jakiś kamień. Strome fragmenty rozdzielały te bardziej płaskie, więc mimo wszystko szło się świetnie. Dyszałem coraz mocniej, a gdy dotarłem do turystycznej wiaty, dałbym sobie rękę obciąć, że moi towarzysze będą tam na mnie czekać. No i nie miałbym ręki!

Byłem niemal pewien, że zatrzymają się tam choćby na chwilę. Są tam ławki, spory stół, można się napić i chwilę odpocząć — miejsce w sam raz na przerwę, zwłaszcza że znajduje się ono pewnie mniej więcej w połowie drogi z Wołosatego na Tarnicę. Niestety, pędzili dalej. Ona, jakby na górze czekał światowej sławy ortopeda, a on, jakby na przełęczy organizowali pokaz najnowszego modelu plecaka.

A tutaj już można odpocząć

Mijałem więc kolejnych turystów wracających już na dół, bo o tej porze to przecież zupełnie normalne. Ruszyliśmy na szlak jakoś przed szesnastą, co jest w kanonie chodzenia po górach porą skandaliczną i godną napiętnowania. Nie czas to był jednak na filozofowanie, bo przecież las bieszczadzki ciągnie się kilometrami, a mnie zależało, by wreszcie przestał to robić. Nie przyspieszyłem, bo do tego potrzebne są jakiekolwiek rezerwy, ale zmotywowany cisnąłem do góry.

W końcu podniosłem wzrok. Ujrzałem w oddali człowieka z kapeluszem. Bezszelestnie i z gracją przemykał między drzewami. To musiał być Darek! Odwrócił się, a gdy nasze spojrzenia się spotkały… poszedł sobie dalej! Miałem krzyknąć, żeby zaczekał, że przecież to ja — Mateusz, ale szybko się powstrzymałem. Raz, że jakoś głupio tak drzeć mordę w Parku Narodowym, a dwa, że nie miałem zamiaru okazywać słabości. Po prostu uparcie pędziłem przed siebie, by ostatecznie ich dogonić. Są i oni — chorzy i zmęczeni. Trochę jak ci szkolni geniusze, którzy zawsze twierdzili, że nic nie umieją, a i tak dostawali piątki. Wiem, co mówię. Otarłem czoło z potu i jakby ich tempo nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, przywitałem się. Ruszyliśmy już zwartą grupą do góry, by po chwili znaleźć się ponad linią lasu. Wkrótce świetnie było widać naszą dalszą drogę oraz sam szczyt.

Szczyt już widoczny

Wrażenie jest nieco złudne, bo wydaje się, że do celu zostało raptem kilka kroków. Natomiast w drodze z Wołosatego na wierzchołek idzie się niejako „od tylu”, co zabiera dodatkowe minuty. No ale co to dla takich zmotywowanych, jak my, ludzi? Ustaliliśmy, że tym razem już naprawdę nie będziemy się spieszyć i zabraliśmy się za pokonywanie dziesiątek schodów w drodze na przełęcz. Na tym odcinku nie dzieje się zbyt wiele, ale sporo już widać. Podchodząc, po lewej widać Szeroki Wierch, a za plecami Rawki i Połonina Caryńska. Czas mija więc beztrosko i zanim się człowiek obejrzy, znajduje się w charakterystycznym „siodle” masywu. Z jednej strony czeka na turystów ścieżka na Tarnicę, a dokładnie po przeciwległej, na Tarniczkę. Bo wiecie — to nie zdrobnienie tej pierwszej nazwy, a zupełnie inny pagór. Bez zbędnego pitu-pitu ruszyliśmy w kierunku najwyższego szczytu polskich Bieszczadów.

Ostatni fragment podejścia

Znów pojawiły się schody, ale szlak głównie trawersuje zbocze i nie jest to zbyt męczące. Zresztą bądźmy szczerzy — skoro wleźliście już tutaj, to żalem byłoby na wierzchołek nie wejść. Kilka minut później szukaliśmy już dogodnego miejsca, by podziwiać widoki z najwyższego punktu w okolicy. Ciekawostka? Mimo że zakładaliśmy na starcie spokojne tempo, to ze szlakiem z Wołosatego na Tarnicę uporaliśmy się w około 1:30 h, zamiast prognozowanych 2:10 h i w sumie nie czuliśmy się specjalnie zmęczeni. Na szczycie jest ładnie, widoki są rozległe, można więc siedzieć na jednej z licznych ławek i podziwiać Bieszczady.

Krzyż na wierzchołku

Brzmi świetnie, nie? Tylko jakaś wybredna maruda mogłaby zasugerować, że to nie do końca „to”. Bo faktycznie wokół było pięknie, ale że chcieliśmy obejrzeć zachód słońca, a przy tym pokusić się o jakieś ładne zdjęcia, to wszystko nagle zaczęło mi przeszkadzać. A bo krzyż wysoki i ciężko go upchnąć w kadrze, a bo „ogrodzenie” raczej kiepsko komponuje się z bieszczadzką wolnością, a całości dopełnił fakt, że nie umiałem znaleźć żadnego satysfakcjonującego kadru. Czasu mieliśmy natomiast jeszcze sporo, więc na razie skupialiśmy się na podziwianiu panoram. Przejrzystość powietrza była naprawdę niezła.

Dobrze było oczywiście widać Halicz i Rozsypaniec, gdzie prowadzi bardzo malowniczy szlak. Byliśmy tam przy okazji pewnej wycieczki, przedłużając ją jeszcze o spacer Szerokim Wierchem. W oddali pokazały się ukraińskie pasma, a i Caryńska stała w tym miejscu, co zawsze. Trawy powoli nabierały już złotego blasku, a nasze lenistwo przerywaliśmy tylko wtedy, gdy uganialiśmy się z aparatem za ptakami.

W końcu jednak nadszedł czas na decyzję. Zasugerowałem zmianę miejsca na pobliską Tarniczkę, bo spodziewałem się, że będzie tam nie tylko spokojniej, ale też ciekawiej pod względem widokowym. Nie widziałem specjalnego entuzjazmu w oczach moich towarzyszy, ale wkrótce leniwym krokiem ruszyliśmy w obranym kierunku. Słońce znajdowało się coraz niżej, cienie znacząco się wydłużyły, a to oznaczało naprawdę atrakcyjne krajobrazy. Ciekawie wyglądał Krzemień, a ścieżka prowadzącą z Przełęczy Goprowskiej na górę, wydawała się niezwykle stroma. Kilka minut i kilkadziesiąt schodów później znaleźliśmy się na miejscu.

A teraz pokrążymy po okolicy

Zrzuciliśmy plecaki i oddaliśmy się błogiemu odpoczynkowi. Czasami ktoś poderwał się, chcąc uchwycić jakiś ciekawy widok, ale głównie skupialiśmy się na lenistwie i oczekiwaniu na zachód. No i tutaj wszystko zaczynało wyglądać tak, jak powinno. Przed nami znajdowała się długa połonina Szerokiego Wierchu, gdzieś w oddali Caryńska, w której kierunku obniżało się słońce, a i Tarnica zaczęła wyglądać ciekawiej, niż jeszcze przed paroma chwilami.

Może po cichu liczyłem na więcej chmur, które mogłyby się podświetlić promieniami słońca, ale chyba nie można mieć wszystkiego. Krążyłem po połoninie, oglądałem, jak dzień powoli się kończy i próbowałem ustrzelić coś ciekawego.

Tuż przed zachodem

Nie miało to jednak aż tak dużego znaczenia, jak się spodziewałem. Spokój, cisza i przestrzeń, wynagrodziłyby nawet nie do końca udane fotografie. Co więcej — nie da się tego klimatu pokazać przy użyciu obrazków. Zachody bywają ulotne i nie inaczej było wtedy.

Dzień powoli się kończy

Wkrótce słońce schowało się za horyzont, co oznaczało, że i nasza obecność w Bieszczadach dobiega końca. Spakowaliśmy plecaki, wyciągnęliśmy czołówki i gotowi na nadciągający mrok zaczęliśmy schodzić. W międzyczasie zagadała nas jeszcze grupa turystów.  Chcieli schodzić aż do Ustrzyk Górnych, jednak bohaterski jak zwykle Darek, ostrzegł ich, że to bardzo daleko, a przecież już zmierzcha i w lesie czai się zło.

Schodzimy do Wołosatego

Ustaliliśmy więc ostatecznie, że wszyscy zejdziemy do Wołosatego i stamtąd podwieziemy ich kawałek dalej. Całkiem miło schodziło się w takiej atmosferze, a spacer na dół minął bez przeszkód. Gdy znaleźliśmy się na dole, nasze oczy powitało rozgwieżdżone niebo. Może szkoda, że nie mieliśmy czasu na dłuższe obserwacje, ale czekała nas długa droga do domów. Zresztą na brak widokowych wrażeń nie mogliśmy narzekać.

Zapada zmrok

Szlak na Tarnicę z Wołosatego cieszy się niezwykłą popularnością. W końcu ten szczyt, to taki bieszczadzki odpowiednik Giewontu lub Rysów – każdy chce wejść na wierzchołek. No i nie ma się w zasadzie czemu dziwić, bo widoki są rewelacyjne, a z trasą jest sobie w stanie poradzić niemal każdy. Oczywiście jak to w przypadku chodzenia po górach bywa, niektórzy mogą poczuć trudy wycieczki. Obiektywnie jednak nie jest to jakaś mordercza wyprawa, bo w czasie spaceru pokonać trzeba nieco ponad 600 metrów podejść i 9 kilometrów. I to już w obie strony.

Mapy sugerują, że samo wejście powinno zająć około 2:10 h. Nie ma się jednak co zrażać, bo nawet gdybyście mieli iść wolniej, to co z tego? Dopóki nie zaprosicie Darka, to nie musicie się przecież z nikim ścigać. Popularność miejsca sprawia natomiast, że sporo osób wybiera się na górę, nie mając jeszcze górskiego doświadczenia. Dlatego pamiętajcie przynajmniej o sporym zapasie wody. W czasie upałów naprawdę szybko można się odwodnić. O tym, co zabrać w góry, przeczytacie też w podlinkowanym tekście. Bawcie się dobrze!

TL;DR

  • Tarnica jest najwyższym szczytem po polskiej stronie Bieszczadów. Mierzy 1346 metrów n.p.m.
  • Najwyższym szczytem całego pasma jest ukraiński Pikuj – 1408 m n.p.m.
  • Trasa z Wołosatego powinna zająć około 2:10 h. To około 4,5 km marszu, w czasie którego pokonać trzeba około 600 m przewyższeń.
  • Pomiędzy 28. kwietnia, a 13. listopada – wstęp płatny.
  • Trasa biegnie na obszarze Parku Narodowego.

Jeśli ci się podobało, zaglądnij do nas :)

Zieloni w podróży

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...