Godzina 3 nad ranem i spokój nocy zostaje przerwany przez głośny dźwięk budzika. To ten moment, w którym zwykle zastanawiam się co przyszło mi do głowy, by po tygodniu ciężkiej pracy nastawiać budzik tak wcześnie. No nic, automatycznie podejmuję pierwsze czynności związane z powrotem z krainy snów i nim się obejrzę zamykam już drzwi do mieszkania. Towarzyszy mi mój stary, dobry druh Grzegorz i razem, pod osłoną nocy, przemykamy na centralny dworzec autobusowy w Glasgow. Świeże, poranne powietrze niewybudzonej aglomeracji uruchamia powoli wszystkie tryby mojego ciała. Gdy docieramy na miejsce odjazdu jestem już zwarty i gotowy. Naszym celem jest najwyższa góra Wielkiej Brytanii, która leży nieopodal Fortu William. Był to pierwszy raz, gdy opuszczałem betonową dżunglę zwaną Glasgow udając się tak daleko na północ. Dzikość i surowość tego kraju powala na kolana.


Ogromne, puste przestrzenie postrzępione górami, brak lasów, zero możliwości na schronienie, żadnych śladów cywilizacji to wszystko definiuje hierarchie istnienia. Człowiek jest tu tylko gościem.

Po 3 godzinnej przejażdżce przez kraj mężczyzn w spódnicach docieramy do Fortu William skąd zaczyna się nasza wędrówka. Znajdujemy się na wysokości 20 metrów n.p.m więc przed nami do pokonania 1324 metry w pionie. To więcej niż nie jeden tatrzański szczyt z poziomu schroniska. Pokrzepieni wspaniałą, bezchmurną pogodą wyruszamy w stronę szlaku. Po kilkunastu chwilach, opuszczając ruchliwe miasteczko mamy okazję zakosztować ciszy. Nie będzie nam jednak dane rozkoszować się tym stanem, gdyż tak wspaniała pogoda w Szkocji to rzadkość, co zaowocowało tłumem turystów na szlaku. I tak przemierzamy pierwsze 600 metrów w czymś, co wygląda jak kolejka do kasy w hipermarkecie.

Na szczęście relatywnie szybko docieramy do miejsca, w którym szlak się rozwidla. W kierunku południowym prowadzi tzw. Pony track wyprowadzający wprost na obły grzbiet Ben Nevis, my natomiast wybieramy wariant północny biegnący naokoło góry i wdrapujący się na szczyt wąską granią. Dzięki temu już po chwili wokół nas nie ma żywego ducha.


Wkraczamy w rejon doliny Allt’a Mhuilinn skąpanej w cieniu pionowych skał północnej ściany Ben Nevis.

Środkiem doliny biegnie strumień, który niczym magnes przyciąga mojego kompana. Domyślam się co mu chodzi po głowie. Skwar leje się z nieba, plecaki ciężkie, mamy całkiem dobry czas, więc to wymarzone miejsce by móc odpocząć. Nie spodziewałem się jednak, że chwile później będzie zażywał orzeźwiającej kąpieli w górskim strumieniu! Nie mogłem tak po prostu patrzeć jak woda w cudowny sposób dodaje mu werwy, więc również postanowiłem zażyć tej chłodnej kąpieli. W kilka sekund tętno podskoczyło mi do poziomu, który zaniepokoił by każdego lekarza. Szok termiczny sprawił, że ciało czym prędzej chciało wyrwać się z tej lodowatej kipieli, natomiast duch kojony dźwiękiem i chłodem błagał by jeszcze chwile tu zostać. I tak kilka razy, jak szczęśliwe szczeniaki, wskakiwaliśmy do tego strumienia chłodząc mięśnie i radując ducha.

Gdy już poczuliśmy, że akumulatory zostały naładowane, rozpoczęliśmy kolejny etap drogi. Polegał on na wejściu na przeciwległe do Nevisa zbocze o nazwie Carn mor Dearg. W wielu dzikich rejonach Szkocji coś takiego jak szlak nie istnieje i tutaj było podobnie. Tak więc lawirowaliśmy w kamiennym lawinisku wybierając jak najłatwiejszą drogę. Grzegorz miał zdecydowanie więcej koni mechanicznych pod maską więc wystrzelił jak z procy. Ja natomiast poruszałem się jednostajnie żmudnym tempem ulegając co chwila wrażeniu, że już za chwile będę na grani po czym okazywało się, że to tylko kolejny kamienny nasyp za którym znajdowało się jeszcze milion następnych. I tak powolutku toczyłem się pod górę by nareszcie usiąść obok mojego kompana i napawać oczy widokami, które dotychczas znałem z filmów. Przed oczyma, w pełnej okazałości, rozpościerała się północna ściana Ben Nevis. Ogromna, niedostępna, pionowa.


Skutecznie odstraszała takich jak my skrywając swoje tajemnice dla ludzi, którzy poświęcą tysiące godzin na rozwój ciała i ducha, który pozwoli im odkryć skarby góry.

Nie wiedziałem wówczas, że kiedyś w przyszłości nadejdzie taki dzień, że zmierzę się z tą ścianą sam na sam. Tymczasem po kilku chwilach uczty dla oczu i ducha ruszamy dalej by pokonać technicznie najtrudniejszy etap drogi. Grań Carn mor Dearg Arete oddzielała nas od łagodnego, zachodniego zbocza Bena.

Wąska i niebezpieczna. Nie miałem wówczas innych słów by ją opisać. Z wyostrzonymi zmysłami zaczęliśmy pokonywać ten odcinek. Momentami zastanawialiśmy się nawet jakim cudem te kamienie jeszcze nie spadły – tak dziwne i niestabilne przyjmowały ułożenia. Balansując na tym ostrzu, smagani silnymi porywami wiatru przetaczającego się na drugą stronę doliny, brnęliśmy przed siebie.

Milczenie jakie wówczas panowało jednoznacznie oznajmiało, że każda szara komórka zajęta jest skomplikowanymi obliczeniami, które dotyczyły każdego ruchu.

Jak się później okazało to właśnie ten stan sprawił, że góry stały się nieodłącznym elementem mojego dalszego życia.

Gdy grań przeistoczyła się w zachodnie zbocze wiedzieliśmy, że nic trudniejszego nas już nie spotka. Pozostało już tylko napierać. Nie ukrywam, że moje akumulatory zawierały zdecydowanie mniej energii od mojego towarzysza dlatego z nieskrywanym grymasem zmęczenia zacząłem zdobywać kolejne metry. Idąc tak wyłączyłem umysł. Ciało mechanicznie wykonywało kolejne kroki. W ten sposób, po 200 metrach w pionie, ujrzałem rozległe plateu szczytu.

Znajdowały się tam ruiny obserwatorium meteorologicznego, na których to postanowiliśmy odpocząć po trudach wędrówki. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, dzięki czemu spektakularne widoki zostały okraszone wspaniałym, miękkim światłem. Gdzie okiem nie sięgnąć morze gór. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Z transu wybudziła mnie myśl, że pozostało niewiele dnia, a my przecież jesteśmy dopiero w połowie drogi.


Spełnieni i z zapasem nowych sił zaczęliśmy schodzenie. Wybraliśmy wariant południowy, którym to rano na szczyt prowadziły tłumy. Teraz jednak szlak przemierzała już tylko garstka ludzi. W ¼ drogi w dół uświadomiliśmy sobie, że nie ma takiej siły, która sprowadzi nas na dworzec przed odjazdem ostatniego autobusu. Niestety na biwak nie byliśmy przygotowani. Jedyne co mieliśmy to ciepłe ciuchy w postaci kurtek i czapek. Korzystając z ostatnich chwil światła, zeszliśmy do doliny, w której kilka godzin temu odpoczywaliśmy kąpiąc się w lodowatym strumieniu. W obliczu nocy miejsce to nabrało zupełnie odmiennego charakteru.

Głośny huk wody rozrywał ciszę, a kompletna ciemność spowijała wszystko wokół. Leżąc na ziemi wpatrywałem się w miliony gwiazd tej bezchmurnej i zimnej nocy.

Szybko stało się jasne, że kluczem do przetrwania jest walka ze snem. W sytuacji której byliśmy, to zwykle tędy śmierć zagląda do ludzi. Próby utrzymania dyskusji mającej podtrzymać świadomość zaczęły przypominać w sumie sam nie wiem co. W każdym razie, wiele sensu w naszych słowach już nie było. Wtem snopy świateł rozświetlały raz po raz okolice. To grupka turystów schodzących ze szczytu. Ostatkami rozsądnego myślenia zarządziliśmy odwrót podążając za ich śladem. Dzięki tej decyzji, w niespełna godzinę doszliśmy do nieznanego nam parkingu u podnóża góry. Niestety okazało się, że jesteśmy w innym miejscu niż zaczynaliśmy, przez co do dworca autobusowego została jeszcze godzina drogi asfaltową drogą. Byłem wyjątkowo niepocieszony tą wizją, ale cóż pozostało. Gdy podrywałem swoje umęczone ciało by rozpocząć kolejny żmudny marsz, samochód naszych wybawicieli z ciemności zatrzymał się obok i w uszach rozbrzmiała cudowna propozycja podwózki do Fortu William. Lepszego zakończenia nie mogłem się spodziewać. W ten oto sposób, nasi wybawiciele kolejny raz wywołali uśmiech szczęścia na mojej twarzy. Łamanym angielskim wymienialiśmy uwagi, co do wspaniałości góry z której wracaliśmy. Odstawili nas życząc na pożegnanie powodzenia w przyszłości. Pozostało nam już tylko spędzić noc na ławkach zimnego dworca, by rano wrócić pierwszym autobusem do Glasgow.

Z perspektywy czasu wiem, że igraliśmy z losem, jednak wszystko dobre, co się dobrze kończy. Niemniej jednak, zadanie domowe zostało odrobione i każde kolejne spotkanie z górami nabierało coraz bardziej profesjonalnego wydźwięku. I tak trwam po dziś dzień w tym uzależnieniu poświęcając tysiące godzin na rozwój ciała i ducha, który pozwoli mi odkrywać co raz to nowe skarby gór.

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...