Wędrówka na Tarnicę i potem dalej przez Halicz i Rozsypaniec, stanowi jeden z najpopularniejszych szlaków w Bieszczadach. Nie dziwne więc, że i my postanowiliśmy się nim przejść. Próbę podjęliśmy już zeszłej zimy, jednak ze względu na spore oblodzenie musieliśmy zawrócić.

Oczywiście czułem z tego powodu niedosyt, ale wiedziałem, że góry nie uciekną. Tym razem byłem zdany na siebie. Plan był ambitny, bo zakładałem wyjście na Tarnicę o wschodzie słońca.Nocna podróż przebiegała bez zakłóceń, a rozgwieżdżone niebo zachwycało. Widziałem już oczami wyobraźni te wszystkie barwy budzącego się dnia. Włączyłem czołówkę i ruszyłem szlakiem z Wołosatego. Pierwsza myśl? Gdzie się podziały te wszystkie gwiazdy. Uspokajałem się, że może to tylko jedna większa chmura i zaraz wszystko wróci do normy. Mniej więcej w połowie szlaku zrobiło się na tyle jasno, że mogłem iść już bez przeszkód. Moje obawy narastały. Całe niebo pokryte szarymi chmurami. Może po drugiej stronie zbocza sytuacja będzie trochę lepsza? Nie była. Wszystko w odcieniach szarości. Ehh…

Ponad lasem niestety szaro

Już wychodząc ponad las przeczuwałem, że nic z tego wschodu nie będzie. Na przełęcz wyszedłem więc w spacerowym tempie, zakładając w międzyczasie kurtkę. Zaczynało wiać coraz mocniej. Plan „A” nie wypalił, ale skoro już tu byłem, to postanowiłem na ten szczyt Tarnicy wejść. Pogoda kiepska, nad szczytem wisiały gęste chmury i widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Nie po to wstawałem o drugiej w nocy… Przekonałem się natomiast po raz pierwszy do kijków trekkingowych. Do tej pory raczej mi przeszkadzały. Machanie nimi kłóciło się z moim brakiem podzielności uwagi. Gdy stawiałem kroki to zapominałem o kijkach, a jak skupiałem na nich za dużo uwagi, to samo chodzenie zaczynało mi przeszkadzać. Jednym słowem za dużo tych czynności. Tym razem nie tylko nie przeszkadzały, ale wręcz okazały się pomocne. Śniegu było niewiele, ale miejscami był on mocno zbity i śliski. Jeden z kijków maksymalnie skróciłem i zrobiłem sobie z niego taki mały „czekano-kijek”, który mocno wbijałem w trudniejszych miejscach. Poruszałem się wtedy znacznie pewniej.

Na szczycie Tarnicy widoki tym razem nie zachwycają

Skoro już jednak przyjechałem w Bieszczady, to postanowiłem realizować plan „B”, czyli przejście na Halicz, a potem dalej na Rozsypaniec. Decyzja nie była oczywista, najwyższe wierzchołki tonęły w kłębach pędzących chmur, a wiatr stawał się z każdą chwilą mocniejszy. Ale wracać już do domu? Nie zostało mi nic innego, jak po prostu zejść z Tarnicy z powrotem na przełęcz i tam poczekać na rozwój sytuacji. Trochę się przejaśniło, a ja ciągle w głowie miałem prognozy mówiące o tym, że ma być pogodnie. Może wkrótce tak będzie? Jeśli tego dnia nadzieja była jak zwykle matką głupich, to dopowiedzcie sobie resztę.

Nieliczne przejaśnienia

Droga na Halicz nie jest zbyt skomplikowana, więc postanowiłem podejść kawałek dalej. Ruszyłem w stronę Przełęczy Goprowskiej, gdzie zaplanowałem sobie krótki postój. Wiatr potrafił jednocześnie usypać sporą zaspę, jak i kompletnie wywiać śnieg odsłaniając kamienie.  Trzeba było po prostu uważać. Moją uwagę przykuł teraz Krzemień, którego zbocza prezentowały się intrygująco, a chmury zdawały się wisieć tuż nad wierzchołkiem.

Krzemień w ciekawej szacie

Idąc tędy zimą trzeba zachować ostrożność, gdyż przy takiej pogodzie potrafią się tutaj utworzyć sporej wielkości nawisy. Nie wyglądało to zbyt ciekawie, więc jak najszybciej postanowiłem się przedostać w teren wolny od tego zagrożenia. Kilka minut później (i jedna wywrotkę dalej) znalazłem się w idealnym miejscu na postój. Wszedłem do wiaty na przełęczy. Pora na kawę i coś słodkiego. Wiatr osłabł, a chmury w niektórych miejscach zaczęły się rozstępować. To pomogło mi podjąć decyzję – idę na Halicz.

Chmury to najmniejsze zmartwienie. Przeraźliwie wieje.

To ta góra pokonała nas w tamtym roku. Oblodzenie sprawiło, że nie ryzykowaliśmy dalszej wędrówki. Teraz warunki wydawały się znacznie lepsze poza jednym – wtedy niebo było bezchmurne. Szlak wznosi się bardzo łagodnie trawersując zbocze Krzemienia. Idzie się naprawdę przyjemnie i powoli zapominam o tym nieudanym wschodzie. Przecież skoro już jestem w Bieszczadach, to mogę cieszyć się spokojem.  Wycieczkę zaczynał mi jednak powoli psuć nasilający się wiatr. Bardzo możliwe, że wiało cały czas, a na przełęczy po prostu nie było tego czuć. Trudno, na chwilę obecną nie jest jeszcze źle. Sytuacja pogarszała się jednak wraz z nabieraniem przeze mnie wysokości.

Na górze czeka na mnie potęga natury

Szlak w pewnym momencie skręca na południe i wtedy robi się nieciekawie. Drobiny zmarzniętego śniegu wpadają do oczu, a nawet tak prozaiczne czynności jak oddychanie stają się nieco utrudnione. Staram się jak najmocniej ścisnąć ściągacze przy kapturze i idę przez świat prawie po omacku. I nie, nie jest to metafora mojego życia. Wędrówkę ułatwiają mi kijki, które potrafią zapewnić odrobinę stabilności. Nie wiem jeszcze, że wkrótce okażą się wręcz nieocenione. Po lewej mam wciąż zbocza Krzemienia, a po prawej niknie w chmurach Halicz. Szlaku miejscami nawet nie widać, ale droga jest dosyć oczywista. Idę z zapałem przed siebie i wkrótce mijając Kopę Bukowską, wychodzę na grzbiet.

Żywioł przybiera na sile

Wieje i mało widać. Można powiedzieć, że do tej pory pogoda niemal zawsze nas rozpieszczała, ale tym razem zimowy Halicz przygotował dla mnie niespodziankę. Mimo wszystko wyciągam aparat, żeby uwiecznić nieliczne przejaśnienia. Momentalnie pokrywa się on drobnym, zmrożonym śniegiem niesionym przez masy powietrza. Sporo głupot zrobiłem tego dnia, ale uwaga – to jeszcze nie koniec! Mam po prostu kolejne zmartwienie na głowie, elektronika bywa przecież delikatna. Nie mogę się nawet zbyt dobrze rozglądnąć. Kto by pomyślał, że rozpędzone drobinki śniegu i lodu potrafią tak masakrować oczy. Wbijam wzrok w podłoże i tak pokonuje kolejne metry. Warunki stają się coraz trudniejsze, ale jestem w tym momencie praktycznie w połowie drogi.Zawrócić czy iść dalej? Niestety, jestem w takim miejscu, że powrót mógłby się okazać biciem głową w mur. Wieje od strony Tarnicy, więc musiałbym się zmagać z prawdziwą ścianą wiatru, a ponowne podejście w jej kierunku mogłoby się okazać nadzwyczaj trudne. Poruszam się teraz bokiem do kierunku wiatru, co jest dla mnie na pewno lepszym rozwiązaniem. Nie ma dobrego wyjścia. Zostałem niepostrzeżenie bohaterem tragicznym, a każda decyzja jaką podejmę będzie tą złą. Po prostu muszę iść przed siebie. Szczyt Halicza jest już blisko, ale moje tempo jest po prostu śmiesznie wolne. Gdybym oglądał się z boku, pewnie pukałbym sobie z politowaniem w czoło. Wiatr niemal przesuwa mnie po tym zmrożonym śniegu i czuje się trochę jak kreskówkowa postać, która robi kilkadziesiąt kroków w miejscu, zanim faktycznie ruszy do przodu. Zaczynam się naprawdę niepokoić, bo z czymś takim nie miałem jeszcze do czynienia. Idę pochylony na zgiętych nogach, byle tylko obniżyć swój środek ciężkości i zmniejszyć powierzchnię, w którą uderza wiatr. Zapieram się mocno kijkami, ale w pewnym momencie wiatr rzuca mną po prostu na ukraińską stronę. Czekano-kijek okazuje się wybawieniem i zatrzymuję się w miejscu. Przewrócił was kiedyś wiatr? Okropne uczucie. Jeszcze gorsze było to, że przez jakiś czas dmuchało tak mocno, że nie mogłem się po prostu podnieść. O zdjęciach nawet nie myślałem. Byle szybciej na dół. Postanowiłem zmienić rękawiczki i jedna z nich krąży pewnie do teraz nad Ukrainą. Chętnie schowałbym się za jakimś kamieniem, ale ich po prostu nie było. Zgarbiony i mocno już przejęty dotarłem na Halicz, a stamtąd zacząłem niemal zbiegać byle tylko znaleźć się trochę niżej. Kolejny upadek. Jeszcze tylko Rozsypaniec. Na całe szczęście podmuchy były już tutaj mniejsze.

Halicz okazał się dzisiaj wymagającym przeciwnikiem

Nie ociągam się. Zdaję sobie sprawę, że w każdej chwili wiatr może znowu przybrać na sile, a z moją przeciętną (delikatnie mówiąc) masą ciała, nie miałbym większych szans z naturą. Chce po prostu jak najszybciej znaleźć się w pobliżu Przełęczy Bukowskiej. Na granicy lasu znajduje się tam wiata, w której wreszcie będę mógł odpocząć i coś zjeść. Idę po prostu przed siebie.

Jeszcze trochę i będę na granicy lasu

Bez przygód udało mi się przejść przez Rozsypaniec. Niżej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Oczywiście wiało, ale był to jedynie delikatny wiatr jaki nie wzbudza niczyich podejrzeń. Można nawet powiedzieć, że zrobiło się miło. W porównaniu z tym żywiołem, jaki jeszcze przed chwilą mną rzucał, teraz poczułem się zaskakująco dobrze. Łatwo można odnieść mylne wrażenie, że warunki zachęcają wręcz do wycieczek. No a na górze żywioł. Halicz okazał się wymagającym przeciwnikiem, ale wiedziałem, że najgorsze już za mną. Zwolniłem i odetchnąłem z ulgą.

Na górze warunki są naprawdę trudne

Spojrzałem za siebie. Szczyty ciągle tonęły w chmurach i przewalały się przez nie masy powietrza. Z mojej perspektywy jednak, łatwo można było się pomylić i skończyć tak jak ja – zmagając się z naturą. Wiadomo, że taka walka nie ma najmniejszego sensu. Wkrótce znalazłem się na przełęczy. Z przyjemnością zrzuciłem plecak, i usiadłem na jednej z ławek. Byłem zmęczony i jedyne, co chodziło mi po głowie, to kawa i batony, które ciągle leżały w plecaku. Jakie to było dobre! Do tego pokazało się słońce i faktycznie się wypogodziło. Prognozy może i się sprawdzały, ale nie wziąłem pod uwagę jednego czynnika – wiatru. Droga z przełęczy do Wołosatego jest raczej monotonna, teren delikatnie opada, więc spacer przebiega bez kłopotów. Idę sobie spokojnym tempem, a w głowie mam ciągle wydarzenia z Halicza. Na szlaku spotykam ludzi, którzy korzystają z pogodnego już nieba. Warunki na dole poprawiają się z minuty na minutę.

Nad Tarnicą ciągle ciemne chmury

Jest dopiero południe i pomimo dość długiej trasy, mam jeszcze trochę niedosyt. Nawet pomimo tego, że mięśnie bolą mnie jak w zaawansowanej grypie. Sporo wysiłku kosztowała mnie ta walka z wiatrem. Mimo wszystko postanawiam wybrać się na Połoninę Caryńską. Po drodze zabieram dwie autostopowiczki, które z Przełęczy Wyżniańskiej ruszają w przeciwnym kierunku – na Małą Rawkę. Drogę znam, nade mną świeci słońce i bezchmurne niebo zachęca jeszcze do spaceru. Leniwie wręcz pokonuję kolejne metry. Zatrzymuje mnie stukanie. Rozglądam się, ale ciągle nie jestem pewien, co i gdzie tak stuka. Może to moja umęczona głowa? Stuka dalej. Już widzę – nie uciekniesz mi! Sięgam po aparat i z resztkami gracji szeroko obchodzę drzewo. Kilka kroków w głębokim śniegu i mam doskonały widok na mój cel. Strzelam – migawka stuka wraz z nim. 

Wreszcie coś żywego na szlaku

Lubię naturę i zawsze cieszy mnie, kiedy przywiozę z wycieczki zdjęcie jakiegoś stworzenia. Taki ładny dzięcioł będzie idealnie pasował do mojej kolekcji. Zachował resztki czujności i wkrótce przeniósł się na inne, odległe drzewo. Ja też wracam do swoich zajęć i ruszam do góry. Grzbiet Połoniny Caryńskiej jest już dobrze widoczny i pięknie kontrastuje się na tle nieba. 

Podejście na Połoninę Caryńską

Nad lasem jest już fajnie. Ścieżka wydeptana, temperatura prawie wiosenna i sporo rozległych widoków. Zmierzam na szczyt stukając rytmicznie kijkami. Sielanka nie trwała długo, bo tuż przed wyjściem na grzbiet dopadł mnie znajomy wiatr. Nie miałem już najmniejszej ochoty na ponowne doświadczanie jego siły, więc zrobiłem kilka zdjęć i czym prędzej ruszyłem w dół. Mądry Polak po szkodzie? 

Bieszczadzka królowa

Został mi już tylko powrót do domu. Tak przynajmniej mi się wydawało. Sporo miałem tych przeżyć na dzisiaj, a na Halicz się kiedyś jeszcze na pewno wybiorę. Chce po prostu wiedzieć, co z niego widać. Poza pędzącym śniegiem, chmurami i moimi przesuwającymi się butami nie pamiętam z niego nic więcej. Może innym razem. Opróżniam termos z kawy, jeszcze coś jem i ruszam w drogę powrotną. Jednak tuż nad miejscowością Lutowiska wznosi się ciekawy parking z pięknym widokiem na bieszczadzkie połoniny. Zatrzymuje się tam i postanawiam zaczekać na zachód słońca.

Bieszczady nad Lutowiskami

Piękne widoki na koniec dnia. W życiu bym nie pomyślał, że tam na szczytach panuje huraganowy wiatr. Z radia dowiaduję się, że przez Tatry przetacza się halny i najwidoczniej „dostało się” i Bieszczadom. Podziwiam panoramę, robię zdjęcia i powoli żegnam się z tymi górami.

Połoniny o zachodzie

Kończę ten niesamowicie emocjonujący i różnorodny dzień. Doświadczyłem naprawdę szerokiej gamy przeżyć. Samotne wycieczki bywają ryzykowne i na pewno lepiej poruszać się we dwójkę. Cieszę się jednak, że nikomu ze swoich znajomych nie proponowałem wyjazdu, bo warunki na Haliczu były niesamowicie ciężkie. Bieszczady pokazały, że każde góry mogą stanowić niebezpieczeństwo, ale na szczęście byłem dobrze przygotowany do wędrówki. Można się zastanawiać czy powinienem iść dalej w takiej pogodzie. Byłem już praktycznie w połowie drogi, gdy zerwał się ten huraganowy wiatr, ale pierwsze zwiastuny kiepskiej pogody dało się odczytać już wcześniej. Zaliczam tę wycieczkę do jednej z ciekawszych do tej pory i mam nadzieję, że nie będę miał wielu okazji do wykorzystania tego cennego doświadczenia.

http://zieloniwpodrozy.pl/bieszczadzki-zywiol-tarnica-halicz-rozsypaniec/

https://www.facebook.com/zieloniwpodrozypl/

Tagi: 
Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...