Czy da się “wdrapać” na ponad 6000 metrów, gdy się nie ma w tym zakresie zbyt dużego doświadczenia? Czy istnieją takie sześciotysięczniki, które mimo imponującej wysokości, są do okiełznania przez zwykłego śmiertelnika? A jak istnieją, to gdzie należy ich szukać? Odpowiedzi na te i kilka innych pytań, znajdziecie w poniższej relacji ze zdobywania przeze mnie pierwszego sześciotysięcznika w Peru - Tocllaraju (6034 m n.p.m.). Z kilku względów nie była to łatwa wyprawa, ale uczucia i satysfakcja z bycia tak wysoko, zdecydowanie należą do tych, które pamięta się do końca życia.
O samym szczycie słów kilka
Tocllaraju to jedna z licznych gór w peruwiańskich Andach, która przekracza 6000 metrów. Urozmaica widoki pasma górskiego Cordillera Blanca. Najłatwiej dostać się tam z przepięknego miasteczka Huaraz, które stanowi świetną bazę wypadową nie tylko na ten, ale i na inne szczyty. Jest jednak coś, co górę tę znacznie od innych różni. Chodzi mianowicie o to, że jest ona stosunkowo łatwa do zdobycia. Stosunkowo znaczy tu tyle, że jest w zasięgu ręki każdego, kto będzie w stanie znieść nawet kilkunastogodzinną wędrówkę w ciągu 24 godzin; głównie w śniegu, przy zaledwie odrobinie snu, o ile w ogóle; kto się bardzo dobrze zaaklimatyzuje do wysokości i kto chociaż trochę wiedzy praktycznej we wspinaniu się już posiada. Atakowanie tego szczytu wymaga przynajmniej minimalnej praktyki w używaniu raków oraz w posługiwaniu się dwoma czekanami. Droga na szczyt jest nie tylko dość daleka, ale dodatkowo do pokonania są, co prawda w miarę krótkie, ale jednak techniczne podejścia. Pierwsza nieco wymagająca ściana ma około 50-55 stopni nachylenia, kolejna tuż przed szczytem około 50-60 stopni. Dla wprawionych to nic, ale dla kogoś kto przygodę ze wspinaczką dopiero rozpoczyna (czyli ja), to jednak pewne wyzwanie, szczególnie, że nie chodzi tylko o “wdrapanie” się na jakąś tam ściankę, ale na ściankę na wysokości pomiędzy 5500-6000 m n.p.m. – co chcąc nie chcąc poprzeczkę bardzo wysoko podnosi.
Mając jednak na uwadze fakt, że Polacy to niemalże urodzeni alpiniści, takie pochlebne opinie zbieram na każdym kroku w Peru, tego typu wyprawa nie powinna zbytnio naszych rodaków odstraszać.
Dostęp do Tocllaraju możliwy jest z doliny Ishinca, jednej z najbardziej znanych dolin w Cordillera Blanca. To tu rozpoczynają się liczne wysokogórskie przygody, w tym m.in. podejścia na szczyty takie, jak Ishinca i Urus. Miejsce to jest piękne nie tylko z uwagi na śnieżnobiałe szczyty wijące się wokół, ale także ze względu na liczne, wspaniałe emocje, które towarzyszą przybywającym w te strony miłośnikom gór.
Co zrobić by zdobywanie szczytu było zdecydowanie cięższe niż być powinno?
Są na tym świecie osoby, które od czasu do czasu z czymś przesadzą. No i jakby nie było, czasem i ja w tej grupie ląduję. Tym razem stało się to za sprawą mojego pomysłu, by Tocllaraju zdobyć w zaledwie dni 3, zamiast w standardowe 4 dni. Dla jasności, co do zasady każda firma oferuje wyprawę na ten konkretny szczyt właśnie w 4 dni. Ja z uwagi na szereg okoliczności chciałam ją skrócić do dni 3 i w sumie mi się udało, ale przy okazji, bardzo delikatnie powiedziawszy, było ciężko. Trzeci, ostatni dzień owej wyprawy zaliczam do najtrudniejszych ze wszystkich, jakie dotychczas przyszło mi w górach spędzić. I z tej okazji, niech się ten dzień nazywa istna mordęga!
Ale, jak to się wszystko zaczęło…
Dzień 1
Wczesnym rankiem udaliśmy się samochodem do miejsca zwanego Pashpa (3700 m n.p.m.). Stąd rozpoczęliśmy trekking, przez dolinę Ishinca, w kierunku pierwszej bazy mieszczącej się na wysokości około 4250 m n.p.m. Trasa w większości płaska, żadnych ciężkich podejść. Zrealizowana w niecałe 6 godzin. W bazie czekała na nas pyszna kolacja, a potem odpoczynek z widokiem na nasz cel – szczyt Tocllaraju! Dzień lekki, łatwy i przyjemny. Uprzedzając jednak pewne fakty, był to pierwszy i ostatni dzień, kiedy mieliśmy lekko.
Dzień 2
Dzień drugi rozpoczęliśmy wyjątkowo późno, bo około godziny 9 rano. Tym razem dla odmiany cały czas pod górkę, czyli ciężkawo, a nawet bardzo ciężkawo. Na szczęście trzy pierwsze godziny dało się pokonać z pomocą koni, więc nie trzeba było dźwigać całego sprzętu. Owa końska pomoc była, jak skarb. Dzięki niej zaoszczędziłam trochę dodatkowej energii nie tylko na nocny atak szczytu, ale przede wszystkim na dzień trzeci, czyli ostatni, który był dla mnie o wiele dłuższy niż dla pozostałych członków grupy. Po owych w miarę znośnych 3 godzinach, nadszedł moment, by “odziać” raki, zarzucić na plecy około 15-kilogramowy plecak i ruszyć po raz kolejny pod górę – przy czym tym razem, dla odmiany, już cały czas po śniegu.
Do drugiej bazy (5320 m n.p.m.) dotarliśmy około godziny 15:00. Tu po raz pierwszy dała o sobie znać wysokość. Zaczął się duży ból głowy, więc bezpośrednio po rozłożeniu namiotu, trza było rzuć sporo liści koki oraz dla przezorności zaopatrzyć się w podwójną dawkę ibuprofenu. Ciepły posiłek w przepięknej scenerii, kliknięcie paru fotek, niestety z nasilającym się bólem głowy i reszta wieczoru w namiocie – oto bilans drugiej połowy dnia drugiego.
Po około 3 godzinach poczułem się znacznie lepiej, nawet jakimś cudem zasnęłam, a jak się obudziłam o 1 w nocy, na szczęście po bólu nie było już śladu. Reakcja mojego organizmu, nie zdziwiła mnie w ogóle. Moje ciało właśnie mniej więcej na tej wysokości ma niewielki kryzys, który na szczęście szybko mija i potem do ponad 6000 metrów nic się złego i niepokojącego nie dzieje. Poza tym, że jest wolniej, nawet dużo wolniej :-) rzecz jasna.
Po półgodzinnym przygotowaniu, lekkim posiłku, około godziny 1:30 w nocy wyruszyliśmy w drogę, na nasz upragniony szczyt. Na szlaku, z każdym kolejnym metrem, coraz ciężej, zimniej, no i lekki strach przeplatany z radością, że ciągle są wystarczające siły, by iść w górę.
Na szczycie!
Po kilkugodzinnej wędrówce, około 9:30 rano byliśmy, tam gdzie wstrzymuje się oddech. Bo trudno go nie wstrzymać, jak się jest ponad chmurami i wieloma innymi, niższymi niż nasza góra, szczytami. Trudno opisać w słowach, co człowiek czuje, gdy się tak wysoko znajduje. We mnie na zmianę pojawiało się uczucie dumy, siły, której starczyło, by się tak wysoko znaleźć. Jednocześnie jednak poczucie wielkiej bezradności, maleńkości, przed tym ogromem i potęgą natury, która mnie z każdej strony otaczała. Piękna jest ta przyroda, wręcz cudowna, ale jednocześnie taka nieprzewidywalna, niebezpieczna, taka ogromnie ogromna. Jednym dosłownie słowem, a raczej dwoma, trzeba to skwitować tak: brak słów!
Trzeba też przyznać, że na owy moment bycia na szczycie i podziwiania wszystkiego z tzw. góry, trzeba było trochę poczekać, a dokładniej trzeba było włożyć sporo energii i wysiłku.
Wspinaczka zajęła nam dużo czasu. Nikt się tego raczej nie spodziewał. Plan był taki by być tam około 7-7:30 rano, a tu proszę ponad dwugodzinny poślizg. Liczby nie kłamią, wygląda na to, że byliśmy zwyczajnie wolniejsi. I żeby nie było, wpłynęło na to kilka czynników, ale to temat na odrębny, obszerny artykuł.
Wracając do naszych dalszych losów, no cóż, nie było nam dane rozkoszować się tą niecodzienną chwilą zbyt długo. A wszystko za sprawą towarzyszącej nam pogody. Ta, jak kobieta, zmienną jest, i tym razem udowodniła to z premedytacją. Już kilka minut po zdobyciu szczytu zaczęła się tak drastycznie psuć, że o dalszym podziwianiu górskiego piękna mowy nie było. Z żalem w sercu, trza było planować zejście i to w tempie ekspresowym.
Już w tym momencie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że będzie ono utrudnione z uwagi na mgłę, zakrywającą z minuty na minutę coraz to większe przestrzenie wokół nas. Podczas schodzenia w dół, po pewnym czasie warunki pogodowe zmieniły się tak bardzo, że ciężko było się zorientować, w którym kierunku podążać. Były momenty, że zwyczajnie trzeba było przystać na kilkanaście minut lub dłużej i poczekać na przejaśnienia. I te właśnie momenty, wówczas trwające jak wieczność, uświadomiły mi, a raczej przypomniały bardzo dosadnie, że z górami nie ma żartów i nawet te pozornie łatwiejsze do zdobycia, w cale łatwe być nie muszą.
Do drugiej bazy (na wysokości około 5350 m n.p.m.) wróciliśmy około 15:00, czyli po około 14 godzinach od rozpoczęcia ataku szczytowego. Śnieg, który zaczął prószyć, utrudnił nam i zjedzenie posiłku i spakowanie rzeczy. Nikt jednak nie chciał nocować na tej wysokości, i przy tej pogodzie, więc jakoś w miarę szybko, ostatkiem sił, wszystko ogarnęliśmy i ruszyliśmy w kierunku bazy pierwszej. Dla mnie była to dopiero połowa drogi, bo tego samego dnia chciałam jeszcze wrócić do Huaraz. Najpierw jednak trzeba było przedostać się do bazy pierwszej. Sprawa nie łatwa, bo odcinek składał się z kamieni, a te przy prószącym śniegu, nie tylko śliskie były, ale i zakrywały znaczne połacie terenu, przez co trudno było wyczuć, czy na dany akurat kamień można bezpiecznie stąpnąć, czy też nie. Sprawy nie ułatwiał też nadchodzący w tempie ekspresowym zmrok. Nieco, a nawet bardzo już wyczerpani, z około piętnastoma kilogramami na plecach, które wydały nam się o niebo cięższe niż dnia poprzedniego, wędrowaliśmy jednak do przodu, uciekając przed śnieżną zawieruchą.
Na szczęście cały czas było z górki, chociaż to, w przypadku warunków w jakich przyszło nam schodzić, sprawy nie ułatwiało. O skręcenie, czy złamanie kostki było łatwiej niż kiedykolwiek.
Po tych kilkugodzinnych zmaganiach, udało się nam wreszcie dotrzeć do pierwszego obozu (około godziny 18:30). Nasza grupa uradowana, że wreszcie sobie odpocznie, została tu na noc, a ja wraz z kolegą oraz kucharzem, tak jak wcześniej planowałam, zdecydowałam się na powrót do Huaraz. Czasu zatem na odpoczynek, jakby przybrakło. Trzeba było szybko ruszać dalej, by przynajmniej przed północą w domu się znaleźć. Do pokonania pozostało nam kolejne 3 godziny trekkingu – dokładnie do miejsca, z którego całą przygodę zaczęliśmy, czyli do Pashpa. Tu czekała na nas taksówka, która zabrała nas do miasta. Do Huaraz, wyczerpani i jednocześnie przeszczęśliwi, dotarliśmy przed północą.
Co się robi po zejściu z ponad 6000 metrów?
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wyjściu z taksówki było zakupienie potrójnej porcji frytek i coca coli. Zdecydowanie nie było to najzdrowsze menu, ale w owej chwili byłam tak głodna i zmęczona, że postanowiłam sięgnąć po najprostsze danie, którego na co dzień unikam, jak ognia, ale którego po tym przeogromnym wysiłku, tym razem nie potrafiłam sobie odmówić.
Z całej tej wyprawy, którą zapamiętam w szczegółach do końca życia, wniosków jest co najmniej kilka. Skupię się jednak na jednym, tj. na czasie, który na wyprawę przeznaczyć trzeba. Niech Wam do głowy nie przychodzi, by zdobywać Tocllaraju w 3 dni. Zdecydowanie odradzam, bo to jednak duży, bardzo duży wysiłek. Szczególnie, gdy warunki pogodowe nie są sprzyjające, co przytrafiło się naszej grupie. Jak pogoda sprzyja, da się odcinek ataku szczytowego pokonać w 8-9 godzin (podejście z drugiej bazy do szczytu i ze szczytu powrót do drugiej bazy), wtedy jest o niebo łatwiej. Dla porównania, nam zajęło to godzin 14. Podejrzewam, że dla doświadczonych wspinaczy, nie byłoby to jakimś ogromnym problemem, ale dla ludzi, którzy robią to od czasu do czasu, albo jeszcze rzadziej, to już nie lada wyczyn.
Poza tym to jak najbardziej wyprawę na Tocllaraju polecam i to bardzo. Gwarancja wzrostu adrenaliny, bezcennych wrażeń, niesamowitych widoków, wspaniałych trekkingów oraz kilku stromych, technicznych podejść GWARANTOWANA!
Liczne zdjęcia z wyprawy znajdziecie w galerii zdjęć TUTAJ.
Komentarze