Świtak na Królowej Beskidów od zawsze chodził mi po głowie. Oglądając zdjęcia osób, które miały okazję doświadczyć tego niesamowitego wydarzenia, coraz bardziej kiełkowała we mnie myśl, aby w końcu plany urzeczywistnić. Pod koniec września postanowiłem – jadę! Wyznaczyłem datę i godzinę wyjazdu i z niecierpliwością jej wyczekiwałem.
Nie myślcie sobie, że planując ten wypad, nie miałem obaw. Końcówka września to wszak nie zima, kiedy niedźwiedzie śpią kamiennym snem, tylko początek jesieni, kiedy przygotowują się do hibernacji, w związku z czym intensywnie żerują. W masywie babiogórskim niejednokrotnie spotykano i spotyka się te największe polskie drapieżniki, a zatem moje obawy miały uzasadnione podstawy.
Dodatkowo samotna wyprawa wymusza lepsze przygotowanie i noszenie ze sobą całego „sprzętu”, choć podczas jednodniowej wyprawy nie ma to aż takiego znaczenia. Mimo tego postanowiłem zabrać ze sobą wszystko to, co na Babiej Górze może się przydać pod koniec września: ciepły polar, kurtkę, rękawiczki, szalik, czapkę, termos z gorącą herbatą, folię NRC, 2 czołówki, kijki trekkingowe, mapę, a także w mniejszym stopniu: aparat i statyw.
Nadeszła godzina prawdy. Po godzinie 23, wyposażony we wszystko, co tylko może mi się przydać, wyruszam w drogę! Już podczas podróży spotyka mnie niemiła przygoda, która na szczęście kończy się dobrze. W okolicy Sułkowic, we mgle, na środku drogi pojawia się znikąd… sarna. Z uwagi na panujące warunki i moją niewielką prędkość, udaje mi się wyhamować, a przerażone zwierzę ucieka w las. Ot, uroki nocnej jazdy… .
Zatrzymuję samochód na parkingu w Markowej. Przez chwilę siedzę w aucie i zastanawiam się: „Co ja tutaj robię?” Jest godzina 1.20 w nocy. Za chwilę pójdę przez dziką, karpacką knieję na Babią Górę, aby podziwiać wschód słońca. Wysiadam.
Mimo późnej pory nie jest cicho. No tak! W końcu mamy końcówkę września. Jelenie zaczęły rykowisko! :) Zastanawiam się, czy to dobrze (bo przeraźliwa cisza w ciemnym lesie nie działa zbyt dobrze na psychikę), czy źle (bo trudniej będzie usłyszeć zbliżającego się niedźwiedzia). No cóż… Chciałeś chłopie, to masz – myślę sobie.
Ubieram kurtkę, czapkę i rękawiczki. Zakładam plecak, wyciągam czołówkę i kilka minut chodzę w kółko w milczeniu, mobilizując się przed wkroczeniem w ponury, mroczny las. Jest godzina 1.30. Nie ma chwili do stracenia! Wio!
„Najtrudniejszy pierwszy krok” – słowa tej piosenki nucę sobie w momencie wejścia do puszczy. Im dalej zagłębiam się w las, tym bardziej się emocjonuję. Odgłosy nocnej kniei to coś, czego się nie da opisać. To po prostu trzeba przeżyć.
Podobnie jak w dolinie Jasiela w Beskidzie Niskim, tak samo i tutaj mam wrażenie, że tysiące ślepi obserwuje mnie z daleka, a ja nie widzę ani jednego. No, przesadziłem z tym „ani jednego”, gdyż kilka minut po tym, jak opuszczam parking w Zawoi, po prawej stronie drogi w chaszczach zauważam dwa świecące punkciki. Cóż… człowiek na 99% to nie jest. Zastanawia mnie tylko, co to może być. Lis, borsuk, wilk? A może…? Nie! Wolę o tym nie myśleć i pospiesznie idę dalej.
Podśpiewując sobie pod nosem „Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci…”, nie mogę powstrzymać się przed dośpiewaniem własnej wersji zakończenia piosenki: „… dzieci lubią misie, misie lubią dzieci… JEEEEŚĆ” :). Cóż… jakoś trzeba przetrwać tę wędrówkę w leśnej głuszy, a nucenie znanych melodii pomaga, przynajmniej trochę.
Na szlaku pojawia się coraz więcej błota, ale specjalnie mi to nie przeszkadza. Czymże jest błoto w obliczu nocy? Wspinam się coraz wyżej i wyżej. Z każdą minutą i każdą sekundą strach maleje. Przyzwyczajam się do odgłosów lasu i nie obracam się za siebie tak często, jak robiłem to na początku. Kilka razy zdarza mi się wyłączyć latarkę. aby popatrzeć w niebo na Drogę Mleczną i sprawdzić, jak wygląda las o 2:30 w nocy. Dochodzę do wniosku, że oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, gdyż nie mam problemów z dostrzeżeniem konturów drzew. A może po prostu gwiazdy tak rozświetlają niebo?
Około godziny 2:40 mijam schronisko na Markowych Szczawinach. W środku zauważam grupkę ludzi, zapewne też udających się na wschód słońca. Nie wchodzę do środka. Postanawiam iść dalej i pierwszy, a zarazem ostatni dłuższy odpoczynek przed Babią Górą urządzić sobie na przełęczy Brona.
Rozpoczynam najbardziej stromy odcinek podejścia. W prześwicie lasu podziwiam piękny widok na oświetloną Zawoję. Na niebie wciąż nie pojawiła się ani jedna chmurka. Jest cudownie!
3.30. Docieram na przełęcz Brona. Po wypiciu kilku łyków gorącej herbaty z termosu i uzupełnieniu kalorii w postaci czekoladowego batonu, zabieram się do sesji fotograficznej przedstawiającej śpiącą, choć oświetloną Zawoję.
Z wysokości doskonale widać, w jak bardzo zanieczyszczonym światłem świecie żyjemy. Na horyzoncie obserwuję złotą poświatę. To nie wschodzące słońce, lecz łuna nad miastami i wioskami w oddali. Wyglądają imponująco, choć abstrakcyjnie. Zastanawiam się, czy patrzę na to, co dzieje się naprawdę, czy mam przed sobą obraz o charakterze pejzażu.
Nie tylko Zawoja prezentuje się okazale. Spoglądam w niebo, a tam… miliony gwiazd rozsianych w naszej Drodze Mlecznej. Aż chciałoby się zostać tu na dłużej, ale niska temperatura i noc powodują, że nie ma to najmniejszego sensu. Jeszcze zdążę zmarznąć na szczycie Diablaka, więc nie ma co tracić sił na zapas. W sumie na przełęczy Brona spędzam około pół godziny.
Strachu, który był obecny przy wyjściu z parkingu, już prawie nie ma. Na tej wysokości może mi grozić raczej tylko burza, porywisty wiatr, śnieżyca, czy mgła. Na nic z tych rzeczy póki co się nie zapowiada. W oddali niesamowicie wyglądają snopy światła, które biją z latarek turystów na szczycie.
Ale pogoda na Babiej Górze potrafi zmieniać się dosłownie z minuty na minutę. Z nabieraniem wysokości ilość widocznych na niebie gwiazd spada. Nad wierzchołek Diablaka nadciągają chmury. Z czasem także i światła Zawoi znikają pod pierzyną obłoków. Królowa Beskidów po raz kolejny pokazuje swe kapryśne oblicze. Tylko dlaczego akurat teraz?
Przed godziną 5 osiągam szczyt Diablaka. Jest już obecnych sporo ludzi, którzy, podobnie jak ja, postanowili dzisiejszą noc i poranek spędzić oryginalnie – na Babiej Górze. Nie ma się co dziwić. W końcu wierzchołek mojej ukochanej góry jest znany z efektownych wschodów i zachodów słońca.
Spoglądam w kierunku, gdzie powinny być już widoczne pierwsze oznaki zbliżającego się spektaklu. Nic z tego. Gęste chmury w dalszym ciągu spowijają szczyt Diablaka. Zaczynam trochę powątpiewać, czy dzisiejszy poranek przyniesie upragnione widowisko i czy słońce „poczeka” na opadające mgły. Niektórzy spośród turystów nie mają tyle cierpliwości co ja i opuszczają szczyt.
Zimno nie doskwiera mi tak bardzo. Zapewne przez to, że polar i ciepła kurtka, które mam ze sobą, dobrze trzymają ciepło. Gorąca woda z termosu również pomaga się ogrzać, a zapas kalorii uzupełniam dzięki czekoladzie i batonom, a także… cieście urodzinowym, którym częstują mnie turyści obok. Hmmmm… urodziny na szczycie Diablaka… bardzo ciekawy pomysł!
Ludzi z oryginalnymi pomysłami, którzy postanowili przywitać świt na Babiej Górze, nie brakuje. Na szczycie są obecni inni „świętujący” – tym razem z balonikami i winem musującym – którzy w ten sposób postanowili uczcić urodziny znajomej. Na świtaku nie ma za to ani jednej pary młodej z wesela wraz z gośćmi, choć słyszałem, że i oni pojawiali się niejednokrotnie na szczycie.
Nadchodzi godzina 6:20. Nie jestem pewien, czy mam przywidzenia, czy nie, ale wydaje mi się, że niebo lekko się przeciera, a na wierzchołku jestem w stanie dostrzec coraz bardziej odległe osoby. Do wschodu słońca pozostało jedynie kilka minut. Czyżby Królowa Beskidów zlitowała się nade mną i innymi turystami i pozwoliła podziwiać ten wspaniały spektakl z jej szczytu?
Tak! To nie przywidzenia! To się dzieje naprawdę. Byłem już prawie przekonany, że jedynym zdjęciem, jakie zrobię na Babiej Górze, będzie fotografia mgły na szczycie. Na szczęście myliłem się i to niesamowicie! W jednej chwili turyści ruszają ze swych miejsc, w których wyczekiwali wschodu, aby znaleźć sobie idealną miejscówkę na podziwianie tego wspaniałego przedstawienia.
Wyciągam statyw, patrzę na wschód. Słońca jeszcze nie widać, ale wszystko wskazuje na to, że w ciągu kilku minut powinno się pojawić. Biegam to w jedną, to w drugą stronę, nie wiedząc, co fotografować. To coś nie do opisania! To trzeba przeżyć!
Robię sobie pamiątkowe zdjęcie. Dosłownie kilka sekund później rozpoczyna się fenomenalny spektakl, na który wszyscy czekaliśmy. Słońce przypominające landrynkę budzi się z nocnego snu i stopniowo wynurza się znad widnokręgu, oświetlając częste nad Jeziorem Orawskim tzw. „morze chmur”.
Moment pojawienia się słońca i jego „pobudki” trwa bardzo krótko, a zatem, jeśli wybieracie się na wschód słońca na Babiej Górze i planujecie sesję fotograficzną, bądźcie bardzo czujni, aby nie przegapić tego momentu. Jeśli naciśniecie spust migawki kilka sekund później, odbiór zdjęcia może być inny od zamierzonego. To właśnie w tym wszystkim jest piękne. Sytuacja zmienia się dosłownie z sekundy na sekundę.
Najciekawsza część spektaklu trwa kilkanaście minut. Potem słońce „zmienia barwę” i coraz bardziej upodabnia się do tego, jakim widzimy je na co dzień.
Po kilku minutach nad wierzchołek Babiej Góry ponownie nadciągają chmury. A niech to! Co za szczęście! Wygląda na to, że Królowa Beskidów chciała pokazać nam, jaka jest łaskawa i odsłonić widoki tylko na kilka chwil. :)
Krótkotrwałe zasnucie nieba przez chmury nie wywołuje we mnie smutku. Po tym, co widziałem do tej pory, jestem usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Wydarzenie, o którym zawsze myślałem i chciałem przeżyć, w końcu się urzeczywistniło!
Chcąc sfotografować widoki z Babiej Góry na północ, słyszę, jak jeden z turystów wypowiada magiczne słowa: „widmo Brockenu”. Dla każdego górołaza wierzącego w przesądy może to oznaczać jedno – kłopoty. Istnieje bowiem przekonanie, że kto zobaczy to zjawisko w górach, w nich także umrze. Jest jednak i dobra wiadomość. Zobaczenie widma Brockenu po raz trzeci ma zapewnić w nich bezpieczeństwo po wsze czasy.
Czymże właściwie jest to wyjątkowe zjawisko? Gdy znajdziemy się w górach powyżej chmur, a światło słoneczne pada akurat z boku, na obłokach możemy zaobserwować swój własny cień otoczony nimbem. Powstaje on na skutek załamywania się promieni słonecznych na kropelkach wody. Nazwa zjawiska pochodzi od gór Harz w Niemczech, gdzie na szczycie Brockenu zaobserwowano je po raz pierwszy. Więcej informacji o widmie Brockenu, a także zdjęcia tego bardzo interesującego fenomenu, możecie odnaleźć tutaj.
Patrzę w kierunku wskazywanym przez turystę. Rzeczywiście! Widmo Brockenu widać jak na dłoni. Zanim jednak wyciągnę aparat i zrobię zdjęcie, znika prawie całkowicie. Zdjęcie powyżej to jego ostatnia faza. Zastanawiam się tylko, czy przesąd o widmie dotyczy tylko własnego cienia, czy też samej jego obserwacji… . Każdy obserwator ma bowiem… swój cień na chmurze. Cóż… . Wmawiam sobie, że nie wierzę w przesądy i rozpoczynam zejście ze szczytu.
Światło padające o poranku na góry to coś pięknego. Nie żałuję nieprzespanej nocy i zmęczenia, które mi doskwiera. Wyprawa została zakończona sukcesem!
Schodzę do parkingu w Zawoi Markowej, prawie się nie zatrzymując. Na szlaku spotykam pierwszych „dziennych” turystów, którzy wybrali się na szlak.
Ileż to już razy wchodziłem na Królową Beskidów w świetle dnia? Chyba 9! Wejście nocne ma jednak swój urok, którego nigdy nie zapomnę. Od tego się uzależnia. Na pewno jeszcze nie raz wybiorę się na Babią Górę, także po to, aby podziwiać z niej wschód słońca. Ta góra po prostu ma coś w sobie.
Na parkingu w Zawoi Markowej coraz więcej aut. Zmieniam buty, przygotowuję się do jazdy. Nie marzę o niczym innym, jak tylko o śnie i ciepłym łóżku. Może przyśni mi się Babia Góra? Kto wie? :)
Artykuł (po drobnych zmianach) pochodzi ze strony Wschód jest piękny.
Komentarze