Jak łatwo zauważyć przeglądając bloga chodzę po górach przez około 1/4 roku. To duży i intensywny wysiłek. Wydawałoby się, że po powrocie mój organizm będzie wymagał uzupełnienia brakujących substancji czy dłuższego odpoczynku, jest jednak odwrotnie. Wracam wypoczęta i zdrowsza. W szczególności ustępują moje problemy żołądkowe. Troszkę czasu zajęło mi zrozumienie dlaczego. Dopiero niedawno poczytałam jakie właściwości ma moja odkryta eksperymentalnie górska dieta. Popatrzcie sami (jadam co 3 godziny więc tych posiłków jest sporo):
Śniadanie
Zjadam półlitrową miseczkę zalanych prawie gorącą wodą płatków owsianych (w proporcji 1/3 płatków 2/3 wody). Nie lubię rozgotowanych (i oszczędzam gaz), okazuje się, że właśnie takie są najbardziej wartościowe (jeszcze lepsze byłyby zalane zimną) mają niższy indeks glikemiczny, czyli uzyskana z nich energia wydziela się powoli wystarczając na dłuższy czas. Czasem je troszkę solę, czasem słodzę. Jadam codziennie też w domu. Nie znudziły mi się już od kilku lat.
Owies był tradycyjnym źródłem pożywienia w północnej i środkowej Europie. Zawiera najwięcej białka ze wszystkich zbóż i mnóstwo potrzebnych nam witamin. Kwas pantotenowy i witamina B1 chronią przed zmęczeniem i rozdrażnieniem. Witamina B6 poprawia pamięć, a witamina E zapobiega starzeniu. Płatki owsiane poprawiają nastrój (witaminy B, magnez, selen). Owies jako jedyne ze zbóż zawiera flawonoidy i rekordowo dużo błonnika, również tego rozpuszczalnego w wodzie, który otula ścianki przewodu pokarmowego jak kompres, żywiąc korzystne bakterie i na długo zapewniając uczucie sytości. Owsianka zapobiega też zgadze i pobudza pracę jelit. Zawarty w ziarnie owsa tłuszcz (aż 7%) to niezbędne nam kwasy nienasycone, a codzienne spożywanie płatków chroni podobno przed alergią i zapobiega miażdżycy… Aż dziwne, że to wszystko kosztuje tylko kilka złotych (w Norwegii tylko kilkanaście koron za 1,1 kg).
Drugie śniadanie
Kawał żółtego sera, lub suszonej wołowiny – uzupełnione suszonymi jabłkami. Jabłka pochodzą z 50-cio letniej jabłonki z warszawskiej działki moich rodziców. Są malutkie, schną w piekarniku pokrojone w dość cienkie plastry razem z gniazdami nasiennymi i skórką. Nie wiem czy można takie gdziekolwiek kupić. Rodzice przygotowują wielki zapas każdej jesieni. Na dwa tygodnie zabieram ok 1,5 l – skompresowanego do woreczka po nieprzemakalnej kurtce. Czasem mi troszkę brakuje pod koniec.
Co o nich wyczytałam: najlepsze są właśnie takie – małe, ze skórą i gniazdami nasiennymi. Niezbyt słodkie. Zawarte w skórce i „ogryzkach” pektyny oczyszczają organizm z toksyn, zwłaszcza metali ciężkich. Wspomagają też rozwój korzystnej flory bakteryjnej, zapobiegają zaparciom i obniżają poziom cholesterolu. Dzięki działaniu moczopędnemu zmniejszają obrzęki nóg. Skórki mają właściwości dezynfekujące (to też na pewno się w górach przyda).
Jabłka zawierają sporo witaminy C, odkwaszają organizm, a suszone rosną w żołądku powodując długotrwałe uczucie sytości.
Wołowinę suszę sama przez każdym wyjazdem. Wystarczy suszarka do grzybów.
Obiad
Staram się ugotować zupę. Głównym składnikiem jest garść suszonych warzyw – dostępnych w dobrych sklepach. Zużywam 100 g na ok 4 dni, wiec na 2 tygodnie potrzebne mi 3 torebki. Solę, pieprzę, dodaję łyżkę oleju. Zagryzam serem, czasem dosypię garść kaszki, wrzucę kawałek wołowiny lub nasypię orzechów czy soczewicy. Jeśli tylko mogę uzupełniam warzywa pokrzywą. W Polsce można kupić suszony koperek czy suszoną natkę pietruszki. We Włoszech suszone pomidory. W wielu miejscach bywają grzyby. Dzięki tym dodatkom moja zupa miewa różny smak.
O zaletach warzyw nie trzeba wspominać. Najlepsze są oczywiście surowe. Moje ze względu na oszczędność gazu lądują w kubku z zimną wodą i są podgrzewane aż do zagotowania. Czekam potem chwilkę żeby wciągnęły wodę. Nie są miękkie, ale są smaczne (już o nich kiedyś pisałam)
Podwieczorek ;))
Jak wszyscy lubię słodycze. Już 3 godziny po zupie jestem znów głodna więc przegryzam coś, co akurat mam: ćwierć kubka wiórów kokosowych (to dziwne, ale są smaczne na sucho, bez niczego innego), kawałek czekolady (sama jest dla mnie zawsze za słodka wiec pogryzam suszonymi jabłkami, lub ryżowym waflem), garść orzechów czy słonecznikowych ziaren (najlepiej też z waflem). W Norwegii zamiast czekolady kupuję tradycyjny norweski brązowy „serek” – uzyskany z odparowania serwatki – brunost. Ma mnóstwo kalorii (ponad 400/100g), a pod względem składu najbliżej mu do czekolady – to cukier i tłuszcz. Są dwa podstawowe rodzaje – ja kupuję lekko dosłodzony karmelem, krowi – Flotemysost. Nie jest chyba zdrowy, ale trudno mi się mu oprzeć. Bardzo mi smakuje na ryżowym waflu lub dodany do ciepłej owsianki, ale bywa, że jadam sam. Na podwieczorek miewam też czasem sezamki (nie jadam innych batoników), suszone żurawiny, morele czy śliwki. Lubię suszone w całości banany (dostępne we francuskich sklepach) i zwykłe, najtańsze rodzynki (jem je zwykle z orzechami, ale bywa, że z suszoną wołowiną :)). Te wszystkie rzeczy zdarza mi się też pogryzać do innych posiłków, jeśli jestem bardzo głodna. Nie za dużo na raz, bo suszone owoce ze sklepu są bardzo słodkie. Energia z nich uzyskana wystarcza tylko na chwilkę, a potem człowiek robi się jeszcze bardziej głodny.
Kolacja
Prawie codziennie gotuję barszcz. Garstka suszonych warzyw, trochę suszonych buraków, kilka kawałków suszonej wołowiny (lub grzyb), czasem suszone jabłka, sól pieprz i olej.
Buraki zawierają antocyjany – bardzo silne przeciwutleniacze – związki chroniące przed szkodliwym działaniem wolnych rodników. Zwiększają też (podobno aż 4-krotonie) przyswajanie tlenu przez komórki – obie te własność są w górach bardzo pomocne. Wystawienie na słońce wymaga zwiększonej ochrony przed atakiem agresywnych wolnych rodników, a przyśpieszone przez wysiłek spalanie – zwiększonej konsumpcji tlenu na poziomie komórkowym (inaczej wyhodujemy sobie w mięśniach kwas mlekowy – czyli zakwasy).
Poza tym buraki wspomagają zwalczanie wirusów (czyli pomogą na ewentualną chrypkę czy katar) i odkwaszają organizm (co na pewno przyda się po zażyciu jakiejkolwiek potrawy z puszki czy fastfoodu). Nie trzeba ich nawet gotować, ja zalewam swoje w miarę ciepłą wodą i czekam chwilkę aż zmiękną. Wychodzi z nich dobry barszczyk czerwony, a na dnie porcja gotowanych warzyw – najsmaczniejsza z dodatkowym olejem.
Suszone buraki występują w polskich sklepach spożywczych. 100 g kosztuje ok 2 zł i wystarcza mi na jakieś 10 dni.
Tygodniowo zjadam około kg sera (w Pirenejach, Alpach i na Korsyce można go kupić u pasterzy) i około pół kg wołowiny (po wysuszeniu to tylko 150 g wiec można nosić spory zapas). Na dwa tygodnie wystarcza mi ok. 75 ml oleju. Potrzebuję więcej jeśli są grzyby.
Kiedy zdarza mi się zejść na dół i mam dostęp do nieograniczonej ilości gazu (np kemping) gotuję sobie na zapas jajka. Co jakiś czas zjadam jajecznicę (najtańsza jest we francuskich schroniskach), czy wciągam puszkę sardynek lub tuńczyka. W Norwegii najchętniej Sur Sild (słodkie śledzie). Na Korsyce jesienią zbieram kasztany.
Przy każdym posiłku wypijam pół litra wody, rano i wieczorem (jeśli mogę) herbatę. Piję zawsze, nawet jeśli nie chce mi się pić. Kiedy jest wietrznie i zimno łatwo się odwodnić przez zagapienie, więc taki rytuał się nieźle sprawdza.
Potrzebuję do tego 0,5 litra gazu na dwa tygodnie.
Z wyliczeń wynika, że dostarczam organizmowi ok 1800 kcal dziennie. Ser i wołowina dają mi ok 50 g białka dziennie. Moje zapotrzebowanie to jakieś 65 g, pozostałe 15 g z pewnością mają kasze (prawie 10 g zawiera moja dzienna porcja owsa) i orzechy. Jak widzicie wszystko co jem jest wystarczające pod względem wartości odżywczych i kalorii, zawiera witaminy i błonnik, i wydaje się być bardzo zdrowe. Jest też zaskakująco tanie i lekkie.
Napisałam to, bo widuję w górach ludzi odżywiających się samymi szkodliwymi rzeczami. Konserwami (z założenia niezbyt zdrowymi – bo np bifenole w lakierach), drogimi liofilami (często z konserwantami, zawsze z wielkim i zajmującym miejsce opakowaniem z obowiązkowym kuszącym obrazkiem), zupkami w proszku pełnymi chemicznych substancji i wcale nie tak lekkimi jak się wydaje na oko, a niemal pozbawionymi witamin i białka, batonikami pełnymi cukru, utwardzanych tłuszczy i różnych E. Nie mogę tego jeść, więc mnie nawet nie kusi, ale gdybym jadła na pewno nie wracałabym z gór wypoczęta i pewnie też po tylu latach wyglądałabym już trochę gorzej. Nie zażywam żadnych suplementów diety, witamin, magnezu… itp. Nie pijam izotonicznych czy energetycznych drinków, generalnie unikam sztuczności jak tylko potrafię.
Komentarze