Przedstawiam dziś Gorgany, trudne orientacyjnie i wciąż najdziksze góry Karpat. Zapraszam na wirtualną wędrówkę w niesamowite miejsca podszyte historią legionową.
Gorgany, góry nie tylko piękne, ale i przedstawiane niejednokrotnie jako najdziksze w Europie, zachowały w wielu miejscach ten jedyny niepowtarzalny charakter, którego próżno już dziś szukać w wielu pięknych zakątkach Europy. Wierchy te, wciąż nieprzystępne i budzące respekt, wymagają dobrego przygotowania, wytrwałości oraz charakteru do podjęcia maksymalnego wysiłku, gdyż wędrówki po grzbietach górskich w sercu Gorganu trwają zazwyczaj kilka dni. Tutaj wszędzie jest daleko, i niełatwo czasem przebyć długie wąskie doliny oddalone na wiele kilometrów od siedzib ludzkich, aby móc w końcu zacząć przedzierać się przez ciemne lasy, rwące potoki oraz jary. Wreszcie pojawia się grehot skalny, nierówny i niestabilny oraz splątana kosodrzewina uprzykrzająca końcowy marsz na widokowe grzbiety górskie. Takie właśnie są Gorgany, złowrogie, ale piękne, zabójcze lecz wspaniałe. Nieczęsto tam bywam, choć wszystkie dotychczasowe wyprawy wspominam jako te najlepsze i niepowtarzalne.
Gdy opowiadam o karpackich wsiach, przychodzi mi do głowy historyczna Rafajłowa – dzisiejsza Bystricia. To synonim karpackości, wieś wyrosła z legionowych tradycji, dość zabytkowa, choć wcale nie taka stara, bo powstała w drugiej poł. XIX i wydzielona z dawnego przysiółka Zielonej – potężnej wsi rozłożonej po obu stronach Bystrzycy Nadwórniańskiej. Już na początku XX w. otrzymała połączenie z Nadwórną dzięki budowie leśnej kolejki wąskotorowej, której pozostałości można jeszcze odnaleźć na skraju wsi. Istniała tu również w latach 60. XIX w. knajpa Izaaka Wundermana oraz wiele budynków, które istnieją do dziś, jak choćby widoczna na zdjęciu powyżej ”Hallerówka”. Budynek ten powstały początkiem XX w. stał się kwaterą Józefa Hallera dowódcy 3 pułku Legionów Polskich, toczącego z dużymi sukcesami walki w Rafajłowej i okolicy. Tutaj, jako pierwsze wyzwolone ziemie nazwane zostały wówczas Rzeczpospolitą Rafajłowską. Budynek ”Hallerówki” wprawdzie wciąż istnieje, jednak jest pustostanem chylącym się z roku na rok ku upadkowi. Pięć lat temu, gdy zdobywałem Sywulę położoną na północny zachód od Rafajłowej, przyjrzałem się zabytkowej budowli, i już wtedy zwróciłem uwagę na jej fatalny stan. Oczywiście dziś nie jest lepiej. Budynek wymaga natychmiastowego remontu, jednak gdy pytam w pobliskim sklepie o jego status, słyszę jedynie: była tam kiedyś szkoła…
Niepokonani… Bohaterowie walk o niepodległą Polskę, tu w walkach z Rosjanami utworzyli na pierwszej, wyzwolonej od zaborcy ziemi, Rzeczpospolitą Rafajłowską. Leżą tu również bezimienni, pochowani młodzi chłopcy, którzy przeszli trudną drogę od Königsfeld (dziś Uść Czorna) przez dolinę Płajską i Przełęcz Legionów, następnie Drogą Legionów w dolinie Rafajłowca na stronę galicyjską. Oryginalna tablica zawiera inskrypcję z nazwiskami siedmiu poległych bohaterów wśród których żołnierz o nazwisku Dufrat ma błędnie wpisane nazwisko Dufrad. Również niepoprawnie podana jest informacja dotycząca plut. Andrzeja Klakurki jako żołnierza 4 pułku piechoty. Błędna ponieważ 4 pułk piechoty wówczas jeszcze nie istniał. Zapewne był to 4 pluton. Pomnik zawiera również informację o 40 poległych bohaterach walk legionowych w Rafajłowej w latach 1914-1915. Tuż obok znajduje się wykorzystywana obecnie przez greckokatolickich mieszkańców dawna polska kaplica wybudowana w 1910 r.
Nasz cel na dziś, to Połonina Czarna, ale to spore wyzwanie. Potrzebujemy przemieścić się kilka kilometrów na koniec wsi. Pozwoliłoby to oszczędzić nam sporo i tak już utraconego czasu. Dogadujemy się z miejscowym przewodnikiem, który za odpowiednią opłatą udziela nam pomocy. Jedziemy doliną Dołżyńca w głąb gór w stronę przysiółka Kłempusze. Wiedzie stamtąd niebieski szlak na grzbiet Połoniny Czarnej, jednak przewodnik odradza nam tę marszrutę. Mamy do wyboru boczną, początkowo równoległą drogę, która jakkolwiek okaże się trudną, ma ostatecznie wypaść znacznie korzystniej niż ścieżka wyznaczona znakiem niebieskim.
Początkowo maszerujemy dość wygodną drogą przez las. Łagodne podejście nie zwiastuje kłopotów, wkrótce jednak zaczyna się przeprawa, która mamy wrażenie, nie ma końca. Stąpamy po wystających kamieniach płytkiego jeszcze potoku, ale to tylko pozory. Już niebawem, na odcinku przeszło dwóch kilometrów, brniemy w wodzie po kolana usiłując jednocześnie odszukać ścieżkę, która ma wkrótce odbić w bok i dalej w górę ku polanie, na której ma połączyć się z pozostawionym w przysiółku Kłempusze niebieskim szlakiem. Odnajdujemy nareszcie owo boczne odbicie, jednak i tu przynajmniej na początku ścieżką płynie strumyk. Robi się stromo, musimy wypatrzeć kolejną odnogę, która mogłaby wyprowadzić nas z lasu. Wyszukujemy intuicyjnie i chyba podążamy właściwie. Jeszcze chwila i dostrzegamy pierwsze prześwity – tam około 100 metrów dalej znajduje się rozległa podszczytowa polana. Jest szansa że osiągniemy wierzchołek przed zachodem słońca, ale to dopiero połowa.
Czeka nas teraz przejście przez całą polanę, która po chwili okazuje się bagnistą i ciężką do sforsowania. Podchodzimy pod ścianę lasu by odnaleźć ścieżkę. Dostrzegamy niebieskie znaki szlaku, wiemy więc przynajmniej że idziemy właściwie. Dotychczasowa marszruta nie byłą łatwa orientacyjnie, ale teraz zaczyna się najgorsze…
Kosodrzewina, „najpodlejszego gatunku”. Ścieżki niemal nie widać a poskręcane gałęzie bardzo nisko utworzyły swe sklepienie. Plecaki wystające powyżej głowy zmuszają nas do schylania się niemal w pół, ponieważ blokują całkowicie przejście. Miliardy drobnych meszek i komarów atakują całe ciało, doprowadzając do szaleństwa. Jedynie wieczorne słońce wspaniale oświetla grzbiety górskie dodając wraz z kłębiastymi chmurami wspaniałego efektu w krajobrazie górskim. Mimo zmęczenia i podłej przeprawy przystajemy co chwilę by uwiecznić efektowną złotą godzinę.
Żałuję że nie jesteśmy już na szczycie – tam musi być magicznie, niesamowicie. Spóźnimy się, ale to nic, tu i tak zawsze jest pięknie. Rozbijamy namioty i przygotowujemy kolację, w niesamowitej scenerii, choć krwiożercze owady nie odpuszczają. Otwieramy butelkę koniaku i wznosimy toast jeden po drugim – za góry, za kolejny zdobyty wierzchołek i za tych co nie mogli z nami pójść. Pora spać, ale właśnie zaczyna się kolejny spektakl…
Niewielkie stado koni pasących się na przełęczy całkowicie rekompensuje nam niespełnione przez spóźnienie, plany fotograficzne. Zwierzęta są bardzo przyjazne, podchodzą albo z ciekawością przyglądają się gdy staramy się uwiecznić je w kadrze. Dały nam czas. Przeszło kwadrans pozwalały się fotografować po czym pobiegły przez połoninę w swoich sprawach.
Epicki wschód słońca w Karpatach Wschodnich, to nadzwyczajne i niezapomniane przeżycie. Pustka, cisza i niczym nie skażona przyroda, komponuje się doskonale wraz z krwistym od wschodzącego słońca niebem. Noce na grzbietach Karpat Wschodnich są równie piękne. Tylu gwiazd na niebie nie widywałem dotychczas nigdzie.
Fragment pasma Połoniny Czarnej o świcie. Widać po lewej Czarną Klewę a w oddali majaczące w czerwonej, ognistej poświacie najwyższe wierzchołki ukraińskich Karpat: czarnohorskie dwutysięczniki – z lewej Howerla z prawej Pietros. Rozdziela je potężne obniżenie stawiające Petrosa jako jedyny dwutysięcznik Czarnohory Zachodniej. Ze szczytu Bratkowskiej Dużej zobaczylibyśmy z pewnością więcej, choć przejrzystości nie ma szczególnie dobrej. Po prawej poza kadrem, rozciągają się połoniny Świdowca, ale tam wyżej, z pewnością widać teraz Połoninę Krasną oraz Borżawę. Musimy niestety zejść do naszych namiotów i spakować się. Bratkowską osiągniemy za niespełna dwie godziny, ale poranny spektakl fotograficzny już dawno będzie zakończony.
Bratkowska Duża, najwyższy wierzchołek Połoniny Czarnej jest jednym z najlepszych punktów widokowych w ukraińskich Karpatach. Wznosząca się na 1788 m góra, oferuje dookolny widok, a zobaczyć można naprawdę wiele. Doskonale prezentują się oczywiście najwyższe wierzchołki Czarnohory: Howerla oraz Pietros – w oddali zaznacza swą obecność również Pop Iwan. Tuż obok piętrzą się połoniny Świdowca w raz z najwyższą Bliźnicą oraz pasma gorgańskie z wyrośniętą na przeciw Doboszanką, jak i najwyższą w Gorganach, oddaloną na północny zachód Sywulą.
Wokół Bratkowskiej odnaleźć można liczne pozostałości stanowisk ogniowych, oraz transzei w dość dobrym stanie, choć widziane w przeszłości poniżej Sywuli lub w rejonie Popadii, wyglądają znacznie lepiej. Bratkowska to wyjątkowo piękna góra, lecz jej zdobycie od strony północnej wymaga sporego poświęcenia.
Idziemy w stronę Gropy, a następnie Durnej którą postanawiamy obejść trawersem. Jest to wierzchołek wyjątkowo nieprzyjazny, ze względu na zbyt gęsto występującą tam kosodrzewinę, która znacząco spowolnić może dalszy marsz.
Pogoda się psuje – kończąc trawersować Durną, czujemy pierwsze krople na twarzach. Po chwili zrywa się wiatr, a niebo ciemnieje z każdej strony. Nie unikniemy ulewy, chcemy przynajmniej znaleźć się jak najszybciej w lesie. Droga do wsi daleka, choć wkrótce rozpocznie się najbardziej wartościowy historycznie marsz – to w dół, to w górę przez las, polany, oraz przełęcze…
Pantyr, Przełęcz Legionów oraz Droga Legionów
Z chwilą nadejścia burzy osiągamy ścianę lasu. Początkowo ostatnie fragmenty kosodrzewiny oraz jałowca próbują jeszcze utrudnić nam marsz, jednak ścieżka z biegiem czasu staje się coraz bardziej wyraźna, a pierwszy kwadrans spędzony w lesie to rzeczywisty odpoczynek jak na warunki które dotychczas nam towarzyszyły. Zaczyna padać deszcz – coraz mocniej, a burza zbliża się. Tam wysoko na połoninie chmury zasłoniły cały ten świat, który oczarował nas wczorajszego wieczoru i pokazywał swe pogodne oblicze przez połowę dzisiejszego dnia. Kolejna zmiana, tym razem na gorsze, nastąpiła gdy ledwie schroniliśmy się do lasu, jednak i tu w gęstym lesie nie obronimy się przed ulewą. Zakładamy płaszcze ochronne i osłonę na plecaki. Zabezpieczamy sprzęt fotograficzny oraz najważniejsze elementy odzieży, które wieczorem bądź jutro rano chcielibyśmy założyć. Idziemy teraz ostro w dół. Jest coraz bardziej stromo, niemal jak po ścianie, a ulewa powoduje że zaczynamy osuwać się i tracić równowagę. Wkrótce deszcz ustaje, wydaje się że nie jest źle, ale maszerujemy już dość długo. Mija kolejna godzina po czym decydujemy się na posiłek. Jedna konserwa i kilka kromek chleba, trochę wody… Ledwie skończyliśmy jeść, a tu nadchodzi kolejna burza wraz z ulewą. Idziemy na Pantyr, wierzchołek ściśle związany z nieodległą już Przełęczą Legionów oraz wsią Rafajłowa. W rejonie szczytu istniało w latach międzywojennych schronisko Przemyskiego Towarzystwa Narciarzy, którego ledwie widoczne pozostałości można jeszcze odnaleźć na polanie tuż niedaleko wierzchołka. W jego rejonie zachowały się także podłużne transzeje zwrócone na północ, dobrze wkomponowane w poszycie, ale dość płytkie i słabo widoczne. Najcenniejszą pamiątką jest jednak początkowy słup graniczny z czasów międzywojennych ustawiony tuż po wytyczeniu nowych granic. Pantyrski słup – niesamowity, jeden z ostatnich dwóch tego typu, jakie jeszcze zachowały się na grzbiecie wododziałowym. Słupów innych jest wiele, głównych i pośrednich, ale te początkowe były szczególne z wyrytymi godłami obydwu sąsiadujących ze sobą państw. Czechosłowacki lew oraz orzeł od strony historycznej Polski. Ten drugi istniejący opisałem w przeszłości, gdy zdobywałem Popadię, jednak pantyrski, jako drugi zachowany,również koniecznie chciałbym udokumentować. Maszerujemy na szczyt Pantyru i dostrzegamy od pewnego momentu leżące dawne słupy graniczne. Jest ich sporo, wszystkie powalone! Od 55 numeru wszystkie wykopano…
Pełen złych przeczuć maszeruję rozglądając się dookoła. Pantyr tuż, tuż, jeszcze jedno podejście i widzę to, czego w głębi serca się spodziewałem. Ogromny, początkowy, historyczny słup graniczny z godłem orła… Pochylony, tkwi w rozkopanym dole, ale… nie byli w stanie go wydrzeć. Jest potężny i ciężki – obok narzędzia do podważania, dwie solidne belki…
Dawny strażnik granic – wykonano egzekucję… Doskonale widoczny orzeł oraz litera P. Rzymska czwórka oraz data postawienia 1924. Jeśli ma zginąć a czasu coraz mniej, mógłby przynajmniej znaleźć się w muzeum. To wielka wartość wysoko w sercu Gorganów, na pokrytej puszczą górze. Tutaj powinien nadal tkwić! Czy to sprawa międzynarodowa? Pytanie kto, i na czyje polecenie usuwa świadków dawnych granic? Tego się przed wyprawą nie spodziewaliśmy, dopiero podczas marszu przez las uświadomiliśmy sobie że mogli sponiewierać słup z godłem.
Pantyr był od wieków jednym z punktów granicznych naszego kraju. Od drugiej poł. XIV w. oddzielał Polskę od Węgier. Przez długie lata zaborów, stanowił rubież pomiędzy Galicją a Monarchią Habsburgów, natomiast w XX w. w latach międzywojennych między II Rzeczpospolitą a Czechosłowacją. Krótkim epizodem w tamtych czasach było ustalenie granicy od marca 1939 r. z Węgrami. Dziś jest granicą obwodów: Iwano – Frankowskiego z Zakarpackim.
Te małe dzieła sztuki, zabytki na dawnej granicy ustawiano po zakończeniu I wojny światowej, lecz nie od razu. Delimitację ówczesnej granicy rozpoczęto przeprowadzać w 1920 r. a zakończono protokołem w 1927 r. Zadanie wyznaczono międzynarodowej komisji, pod przewodnictwem francuskiego pułkownika Ufnera. Przedstawicielem strony polskiej został prof. W. Goetel, natomiast czechosłowackiej inż. Roubik. Tak więc strona czechosłowacka wpisała datę postawienia słupa jako 1920, gdyż co do tych granic nie było wątpliwości. Po stronie galicyjskiej daty występują zamiennie. Na słupie pantyrskim wyryto datę 1924, lecz zdarzają się słupy posiadające wyryty rok 1923. Granica polsko – czechosłowacka w czasach międzywojennych, to 983 km od Stoha po Odrę. Podzielona na odcinki posiadające 33 słupy początkowe z których ocalały jedynie na Popadii oraz właśnie na Pantyrze. Granica zawierała również 1305 słupów głównych oraz 11 235 słupów pośrednich. Wykonane były zazwyczaj z andezytu oraz z granitu, rzadziej z gresu. Słupy początkowe pełniły najważniejszą rolę: wytyczały poszczególne odcinki granicy. Rzymska cyfra widziana na słupku oznaczała numer odcinka, następnie litera P od strony polskiej, jako Polska i CS od strony Czechosłowackiej. Nie wiem jeszcze czy można cokolwiek zrobić. Jesteśmy w obcym kraju i nie mamy możliwości zabezpieczenia cennej pamiątki, która przetrwała tu niemal 100 lat. Zastanowimy się, ale teraz musimy już iść – jest późno a do Rafajłowej przez przełęcz szmat drogi.
Najwspanialszy moment po burzy. Pasmo Doboszanki widziane z przełęczy Rogodze Małe. Kilka minut później mgły zasłoniły wszystko… I znowu deszcz i mgły i długie podejście a później już tylko kolejna godzina i zmienna aura – światło, mgły, deszcz i pioruny, aż w końcu… Jest, legendarna przełęcz.
Przed nami ukazuje się, szczególne dla nas Polaków, historyczne miejsce w ukraińskich Karpatach. Przełęcz Legionów (Rogodze Wielkie). Tędy w październiku 1914 r. maszerowały legionowe odziały w stronę Rafajłowej, która wraz z nieodległą Zieloną, Pasieczną, Nadwórną oraz Mołotkowem, była areną walk legionowych z Rosjanami. 28 Października legioniści postawili na przełęczy drewniany krzyż usypany kurhanem, na którym to ustawiono po latach tablicę z wyrytą sentencją spisaną przez szeregowego piechura Adama Szani. Wstępnie wyrył on bagnetem na krzyżu wymowny czterowiersz:
Młodzieży Polska, czy widzisz ten krzyż?
Legiony polskie dźwignęły go wzwyż
Na znak potrzeby, walki i trudu
Dla sprawy Polski, dla sprawy ludu.
W swych wspomnieniach kpr. Henryk Tomza zaznacza iż ów tekst został nieznacznie zmodyfikowany przez sztabowców, i rzeczywiście na tablicy przy obelisku widnieją słowa:
Młodzieży polska patrz na ten krzyż
Legiony polskie dźwignęły go wzwyż
Przechodząc góry, lasy i wały
Do ciebie Polsko i dla twej chwały
Zapalamy znicze, oddajemy hołd – chwała bohaterom, cześć ich pamięci! Za Rzeczpospolitą Rafajłowską za Polskę, za ojczyznę, za naród.
Sprzątamy kurhan, a wszystkie zużyte szklane i plastikowe znicze pakujemy do wielkiego foliowego wora. Zniesiemy go w dół do wsi, choć ciąży okrutnie. Chłopaki przeszło 100 lat temu dźwigali i przeżyli więcej…
Droga Legionów – tędy szli…
Tak dziś wygląda droga przez przełęcz zbudowana na potrzeby przerzutu oddziałów legionowych, pojazdów kołowych oraz sprzętu, do Rafajłowej. Powstała w trybie natychmiastowym dzięki sile rąk tysiąca legionistów oraz mieszkańców pobliskich wsi. 5 dni – tyle czasu potrzebowali budujący drogę od doliny Płajskiej przez Przełęcz Rogodze Wielkie do Rafajłowej. W skrytości przed przeciwnikiem, w skrajnie trudnych warunkach rozpoczęto 16 października 1914 r. budowę przepraw przez liczne strumienie spływające w jarach górskich. Poprowadzono liczne serpentyny, oraz estakady, w tym 27 mostków. Tuż po zakończeniu ostatnich prac przemaszerowały przez przełęcz odtąd zwaną Przełęczą Legionów pierwsze odziały, a na drugi dzień pozostała część wojsk oraz pojazdy wraz z komendantem gen. Trzaską – Durskim. Schodzimy w dół przyglądając się pozostałościom. Pomimo braku doświadczenia oraz umiejętności udało się dzięki sile pracowitych rąk wybudować drogę, której i dziś nie powstydziliby się inżynierowie wojenni mając liche narzędzia, niewielką ilość czasu, oraz materiały niekoniecznie odpowiednio ociosane i obrobione. Plecak z dodatkową torbą przeznaczoną na sprzęt fotograficzny ciąży okrutnie, ale Mariusz ma jeszcze gorzej. Dźwiga ogromny wór pełen pozostałości spod kurhanu. Staram się wyobrazić sobie tamte dni wojny i przemarsz tysięcy młodych żołnierzy w trudnych warunkach pogodowych, na jakie w górach jesienią człowiek jest narażony. Brak snu, brak odpowiedniej ilości pożywienia, słabej jakości umundurowanie, brak doświadczenia oraz dobrej orientacji w terenie. Pozostała tylko młodzieńcza fantazja i wiara w powodzenie – wiara w młodą dopiero w myślach budowaną ojczyznę.
Późno już, a my skręcamy serpentynami w dół. Wiele kilometrów przed nami, choć planowaliśmy z czołówkami pokonać jak największy dystans nocą, aby rano niewiele już drogi nam do centrum dawnej Rafajłowej pozostało. Niestety przy ostatnim zakręcie źródłowy potok Rafajłowca z impetem wbija się w Drogę Legionów wypełniając ją niemal w całości. Nie ma możliwości swobodnego przejścia. Zmuszeni jesteśmy pokonywać strugę raz na jeden brzeg, to znów na drugi. Jesteśmy praktycznie cali mokrzy, ale nie martwi nas już to szczególnie. Trudniejsza natomiast staje się ciągła przeprawa, gdyż woda jest coraz głębsza a nurt silny. Istnieje niebezpieczeństwo przewrócenia wraz z namiotami, być może jeszcze elementami suchego ubrania zastępczego i co najważniejsze sprzętu fotograficznego. Daleko i tak już dziś nie zajdziemy. Marsz w takich warunkach z latarką czołówką to szaleństwo. Postanawiamy rozbić się na skraju skarpy, ale nie sposób zauważyć choćby wąskiej półki, na której moglibyśmy rozbić nasz obóz. Wędrujemy wciąż w dół rzeki grzęznąc po kolana w wodzie. Mapa wskazuje że jeszcze około dwóch kilometrów do miejsca przy którym powinien stać szałas bądź wiata. Jednak naprawdę nie jesteśmy w stanie dalej w ciemnościach przedzierać się przez ten teren. Zauważamy szeroką na cztery metry zatoczkę – sprawdzamy grunt. Dwa metry przy ścianie lasu to trzęsawisko, ale wąski skrawek przy skarpie nad wodą jest suchy i stabilny. Nie zastanawiamy się długo. Wyciągamy namioty, pompujemy maty do spania i wyciągamy śpiwory. Wszystko jest co najmniej wilgotne – najważniejsze że dres i ciepła bluza zabezpieczone w dodatkowym worku nadają się do użytku.
Jedno wielkie rozlewisko. Namioty stały rozbite na widocznej ścieżce po lewej stronie. Było to jedyne w miarę stabilne miejsce. Tuż obok w trawach teren był zbyt bagnisty, podobnie jak na wysepce pomiędzy rozdzieloną strugą rwącego potoku. Spałem nadzwyczaj dobrze, choć nad ranem wilgoć już dawała się mocno we znaki. Teraz o świcie trzeba to wszystko uporządkować, ubrać się z powrotem w mokrą odzież i buty i zabezpieczyć wszystko co najcenniejsze. Sprzęt fotograficzny, dokumenty i pieniądze umieszczam w osobnym worku foliowym, podobnie dres i bluzę – mogą się przydać podczas podróży powrotnej do granicy. Cała reszta jest nieważna. Liczy się teraz czas i i tempo marszu, przez bagna, osuwiska, skarpy i las. Będziemy wybierać, między przeprawą przez rwący potok a błądzenie pośród krzaków na stokach zalesionych wzgórz. Nawet nie mamy ochoty na śniadanie. Odrobina słodkiego napoju oraz garść orzeszków ziemnych – to wszystko, na resztę nie ma czasu. Jeszcze przed południem chcielibyśmy wyjechać z Rafajłowej do Nadwórnej. Jest godzina 6:00 w drogę bezdrożem, tak aby zdążyć, reszta nie ma znaczenia…
Wprawdzie nie mamy broni, nie jest beznadziejny nasz los. Nie cierpimy głodu i chłodu a przygoda w końcu skończy się. Jednak idziemy tym śladem legendarnych Legionistów i w wyobraźni widzimy przeszłość. Zorganizowane grupy turystyczne docierają na przełęcz gruzawikami. Potężne i surowe pojazdy leśne wjadą wszędzie a turystom łatwiej jest. Kto chce niech próbuje iść – to walka, ale każdy jest skazany na zwycięstwo. Podobnie jak Legiony Polskie, z których powstała Żelazna Karpacka II Brygada Legionów Polskich. Po odpoczynku w Kołomyi, została skierowana w inne obszary. My możemy tylko dla nich iść, posprzątać pomodlić się i uczcić. Serce rośnie gdy podążamy do Rafajłowej, gdzie cmentarz w środku wsi przypomni nam raz jeszcze o dniach chwały, trudach bohaterów, śmierci i miłości do ojczyzny, rodziny, przyjaciół, tam gdzie dom i ziemia, trudy radości i znoje.
Wędrówka kończy się w centrum wsi. Marszrutka już czeka, nawet nie zdążymy się umyć. Jedziemy do Nadwórnej. Tam przyjedzie pociąg i zabierze nas do Lwowa. Jeszcze kilka godzin i przekroczymy granicę. Piękna przygoda nie może być jednak zakończona. Z pewnością powrócę tam i odwiedzę kilka miejsc. Warto tam naprawdę iść, by zgłębiać historię, odkrywać nowe obszary, tradycji kultury, etnografii oraz własnej fantazji. Do zobaczenia, do następnego razu.
P.S. Dzięki interwencji dobrych ludzi, słup na Pantyrze, zabetonowany stoi jak dawniej!
Tekst: Tomasz Gołkowski
Zdjęcia: Tomasz Gołkowski
Komentarze