Drugi dzień włóczęgi po Sudetach zapowiadał się naprawdę ciekawie, mimo że początkowo nic tego nie zwiastowało. Poprzedniego dnia na Biskupiej Kopie skręciłem kostkę, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, nie było z nią aż tak źle. Coś tam czasami mnie zabolało, ale maści, leki i wieczorne zabiegi pozwalały mi na całkiem swobodny chód. Nie wiem czy to bardziej zasługa medycyny, czy mojego wspaniale regenerującego się organizmu. O żadnych wymyślnych wygibasach nie było oczywiście mowy i żeby nie kusić losu, postanowiłem nie forsować się za bardzo.
Na cel wycieczki wybrałem sobie Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.), czyli najwyższy szczyt Gór Stołowych. Trasa miała być więc krótka, ale podobno bardzo ciekawa. Dodatkowo planowałem ubarwić tę wycieczkę, wybierając się tam jeszcze przed świtem. Dlatego też zrezygnowałem z najpopularniejszego wariantu, który prowadził z Karłowa i na miejsce startu wybrałem niewielki parking przy drodze, trochę na południe od Pasterki. Włączyłem czołówkę i powoli ruszyłem w górę szlaku.
Nie dość, że w tej leśnej gęstwinie niewiele było widać, to obecność mokrych skał wcale nie ułatwiała zadania. Starałem się stawiać kroki tak uważnie jak tylko potrafiłem, bo trochę się bałem o tę moją osłabioną kostkę. Niestety momentalnie wyłapałem pewien drażniący mnie szczegół krajobrazu. Otóż nie było widać gwiazd, a to oznaczało jedno: warstwa chmur musiała szczelnie pokryć niebo. Znacząco zmniejszało to moje szanse na ciekawy wschód słońca, ale ciągle liczyłem, że może jeszcze sytuacja się poprawi.
Póki co postanowiłem uważać, by na jakimś wystającym korzeniu nie rozbić sobie nosa. Chyba wszystkich ucieszy fakt, że to podejście jest naprawdę krótkie i mija błyskawicznie. W końcu suma wzniesień to raptem 150 metrów. Szybko dotarłem do miejsca, gdzie mój szlak łączył się z tym poprowadzonym z Karłowa i przeciskając się przez Ucho Igielne, pognałem w stronę schroniska.
Ciemno, zimno, a do domu daleko. Było już jasne, że ten wschód na Szczelińcu to raczej mi się nie uda. Szybko przyswajam takie informacje i na wszechświat obrażam się tylko na chwilę, więc postanowiłem brać ten poranek takim, jakim był. A był naprawdę klimatyczny, bo nikomu innemu nie chciało się najwyraźniej wychodzić spod kołdry, wokół hulał wiatr, a chmury pędziły po niebie, tworząc coraz ciekawsze kształty. Takie romantyczne chwile z pewnością lepiej opisałby J.W. Goethe, który był tutaj w 1790 roku, ale trochę bałbym się zostać bohaterem jego utworu. Wiecie – Weltschmerz, smutek i te sprawy.
Na Szczelińcu był też John Quincy Adams i jeżeli czytaliście wpis o Orlicy to wiecie, że to człowiek, który po zdobyciu tych szczytów został prezydentem całych Stanów Zjednoczonych. Serio, nie zmyślam! A kto z kolei był na Orlicy, a nie był tutaj? Szopen! Ponoć Fryderyk nawet bardzo chciał, gdy przebywał na leczeniu w Dusznikach, ale nieczuli lekarze zamiast wycieczek w Góry Stołowe, zalecili mu odpoczynek w pantoflach. W dole rozpoznałem pogrążoną wciąż we śnie Pasterkę, z charakterystycznym kościołem, po czym stwierdziłem, że chyba nie ma sensu pstrykać więcej fotek, bo jakoś tak szaro i depresyjnie. Zacząłem się za to zastanawiać, czy właśnie na tym wielkim tarasie, tuż przy schronisku, znajduje się najwyższy punkt Gór Stołowych. W końcu przy okazji wycieczki, chciałem dorzucić kolejną zdobycz do Korony Gór Polski.
I okazało się, że nie do końca. Aby faktycznie pochwalić się zdobyciem wierzchołka, trzeba ruszyć na krótki spacer. Spacer zupełnie wyjątkowy, którego ja, przybysz z Podkarpacia, nie mogłem porównać z niczym, co dotychczas widziałem. Ścieżka porzuca typowe oznaczenia, a ja kierować się miałem wzdłuż charakterystycznych strzałek z napisem trasa turystyczna. Tam też dopiero znajduje się kasa biletowa. Później już tylko krok dzieli nas od świata skał, głazów i wymyślnych nazw. No bo wspomniany wierzchołek znajduje się na Tronie Liczyrzepy, zwanym też przez innych Fotelem Pradziada. Ścieżka biegnąca w tamtym kierunku jest póki co bardzo prosta, ale samo wyjście na wyrastającą powyżej platformę już nieco mniej.
To ciągle zwykły spacer po schodach, ale niektórzy pewnie mogą poczuć lekki zawrót głowy. Taras natomiast jest sporych rozmiarów, czułem się tam bardzo komfortowo i przystąpiłem do przyglądania się otoczeniu. Wszak dotarłem w końcu do najwyższego punktu Gór Stołowych, który mimo niewielkiej wysokości, pozwala na naprawdę rozległe widoki. Tuż obok wyrastają w górę Kaczęta, czyli kolejna formacja skalna o ciekawej nazwie. Natomiast przy dobrej pogodzie widać ze Szczelińca m.in. Karkonosze, Masyw Śnieżnika, Góry Orlickie czy Góry Sowie.
Miałem nieco mniej szczęścia do przejrzystości powietrza, dlatego po chwili podjąłem decyzję o zejściu. Zwinąłem statyw i ruszyłem dalej ku przygodzie. Skierowałem się wzdłuż oznaczeń trasy i jak gdyby nigdy nic minąłem Wielbłąda. Nie, nie musicie przecierać oczu czy szukać okularów. Twórcy nazw okolicznych skał popisali się sporą kreatywnością, a jedna z nich nosi właśnie miano tego zwierzęcia. Całkiem podobny, nie?
Dalej miało być już tylko ciekawiej. Przez chwilę dałem się prowadzić wyznaczonej ścieżce, mijając kolejne, fikuśne skały. W końcu jednak dotarłem do kolejnego, niewielkiego tarasu widokowego, który naprawdę zauroczył mnie panoramą. Już nie wspomnę o tym, że okoliczne drzewa zachwycały jesiennymi barwami. Od pierwszej chwili na szczycie, w oczy rzucał mi się długi, spłaszczony u góry grzbiet. A że w Sudetach nigdy wcześniej nie bylem, to rozwiązanie tej zagadki przyszło dopiero wieczorem, gdy przeczesywałem internet. To Koruna w Broumowskich Ścianach, licząca sobie 769 m n.p.m. To nie wszystko, bo gdy tak zerkałem w stronę tego ciekawego szczytu, zobaczyłem też Małpoluda. Tak, to nazwa tej ciekawej skały przy lewej stronie kadru. Moim zdaniem bardzo trafna.
Już dawno żaden szlak mnie tak nie zaciekawił. Bo mimo, że Szczeliniec nie jest ani wysoki, ani zbyt wybitny, to trasa prowadzi wyjątkowo zajmującym terenem. Z każdym kolejnym krokiem wyczekiwałem nowej atrakcji, jakiegoś wąskiego przejścia, czy finezyjnie nazwanej skały. No i się doczekałem. Dróżka doprowadziła mnie do bardzo wąskiego i stromego zejścia. Nie myśląc wiele ruszyłem w dół, na samo dno Diabelskiej Kuchni. Nie mylcie z Piekielną, bo nie znajdziecie na dnie ani Gordona Ramseya, ani pana Amaro. Znajdziecie za to sporo wilgoci i mokrych skał, więc uwaga wskazana.
Jest trochę klaustrofobicznie, a w najwęższym miejscu mój plecak wydawał dziwny dźwięk podczas przeciskania się na dół, zahaczając o otaczające mnie skały, ale samo przejście raczej nie sprawia problemów. Jak widzicie wisi tam łańcuch, który trochę pomaga gdy jest ślisko. To, co robi największe wrażenie, to bliskość tych stromych ścian, które pozwalają chwilami poczuć się jak w labiryncie. Kiedy znalazłem się już na dole, czekała na mnie kolejna atrakcja.
Nie sądziłem, że przydarzy mi się to tak szybko, ale stanąłem w końcu u bram Piekła. Na całe szczęście brak tam było grzeszników, kotłów i całej tej diabelnej maszynerii. Otóż właśnie taką nazwę nosi kolejny punkt na trasie mojego zwiedzania. Na dnie było natomiast zimno, ciemno i wilgotno. Podobno śnieg potrafi się utrzymywać w tych zakamarkach aż do czerwca, tak więc bądźcie przygotowani. Otaczające człowieka ze wszystkich stron skały mogą pewnie powodować u niektórych uczucie przytłoczenia, zwłaszcza że sama szczelina ma około 18 metrów głębokości. Nie u mnie jednak, bo grzeczny ze mnie chłopak i pewnie bym się w tym Piekle zanudził.
Kiedy już zachwycicie się tym wąskim korytarzem i dokonacie rachunku sumienia, pora ruszyć w dalszą drogę. I to tutaj miałem pierwszy moment zwątpienia. Już bałem się, że zabłądziłem i z tych piekielnych czeluści nie wyjdę, a wszystko dlatego, że ścieżka trochę zakręcała w lewo i była w tym miejscu naprawdę wąska. Zdjęcia może nie zawsze to oddają, ale gdzieniegdzie szurałem plecakiem po otaczających mnie ścianach korytarza, zadając sobie co chwilę pytanie, czy na pewno wiem co robię. Jest tu natomiast na krótkim odcinku ubezpieczający przejście łańcuch. Spokojnie, nie dlatego że jest trudno, a dlatego że w tych korytarzach potrafi być naprawdę ślisko.
Sprawę później nieco ułatwia fakt, że trasę wyznacza już wyłożona deskami ścieżka. Wszystkie te mroczne chwile w ciemnych korytarzach kończą się dla człowieka zbawiennie, albowiem trasa na Szczelińcu wyprowadza nas do Nieba. I szczerze powiem, że widok z tego kolejnego już tarasu widokowego potrafi sprawić przyjemność. Może stąd ta nazwa? Ciągle było wcześnie i mimo, że wschód trochę mnie rozczarował, to klimat był naprawdę ciekawy. Trasę przemierzałem sam, panoramy mogłem oglądać w kompletnej ciszy, a długi grzbiet z kulminacją w Korunie przyciągał wzrok.
Spędziłem tam dłuższą chwilę, przyglądając się otoczeniu, o którym niewiele niestety wiedziałem. Gdzieś tam na horyzoncie majaczyły Góry Sowie, a w dole widać było Radków. I chociaż zachmurzenie było duże, to widoki naprawdę mi się podobały. Nie byłem jednak gotowy na to, żeby w tym Niebie już zostać na zawsze, dlatego po chwili ruszyłem w dalszą, ziemską drogę. I owszem, ciągle było fajnie, bo minąłem jeszcze skały o takich nazwach jak Kwoka czy Koński Łeb, ale spacer na powierzchni nie był już tak emocjonujący, jak zwiedzanie mrocznych szczelin.
Raz jeszcze tylko trasa na Szczelińcu zrobiła mi psikusa, prowadząc mnie do przejścia tak ciasnego, że przez myśl przeszło mi, że na pewno pomyliłem drogę. Ścieżka, którą wyznaczały drewniane deski była jednak oczywista, dlatego musiałem niemal na kolanach wcisnąć się w wąski, ale na szczęście krótki korytarz. Zadowolony z gibkości własnego ciała, zameldowałem się po drugiej stronie. A co dalej? Dalej to już spacer w stronę południowych tarasów i charakterystycznej skały noszącej nazwę Słoń.
To przy niej ostatecznie szlak skręca i zaczyna się obniżać. Pokręciłem się jeszcze chwilę po okolicy, rzuciłem okiem w stronę Karłowa, skąd również można się dostać na Szczeliniec, po czym ruszyłem w dół. Tak oto niepozornie kończyła się moja przygoda w tym miejscu. Ścieżka sprowadzała mnie wygodnymi schodami, a zachmurzenie jakby trochę zmalało. Gdzieś tam mignęły mi jeszcze strome ściany, czy wzgórza na horyzoncie i tak krok po kroku zbliżałem się do punktu wyjścia.
W końcu znalazłem się w miejscu, w którym trasa wejściowa łączy się z tą, którą wracałem. Szlak w ogóle poprowadzony jest w ciekawy sposób, bo droga z Karłowa łączy się w okolicy schroniska ze ścieżką poprowadzoną z Pasterki. No, a dopiero tam zaczyna się właściwa część trasy turystycznej wśród imponujących ścian i wymyślnie nazwanych skał. Zastanawiałem się więc, którędy dostać się na parking i po chwili zdecydowałem, że najlepszym dla mnie rozwiązaniem będzie lekki spacer niebieskim szlakiem. Jeżeli czujecie się zagubieni, zerknijcie na mapkę.
Droga na parking minęła bez historii, bo wybrany przeze mnie odcinek omija masyw Szczelińca Małego i prowadzi po zupełnie płaskim terenie. Wychodzenie na szlak o takich wczesnych porach ma te zalety, że bardzo często można cieszyć się pustymi górami. Tak też było w tym przypadku, dzięki czemu mogłem poznawać wszystkie te cuda na spokojnie. Szczeliniec Wielki to zdecydowanie propozycja dla każdego. Powiedziałbym nawet, że to punkt obowiązkowy wycieczki w te strony. No bo cała trasa nie jest zbyt długa, przewyższeń i morderczych podejść też tutaj nie ma, za to frajdy jest sporo, a i widoki potrafią ucieszyć. Wszystko to sprawia, że śmiało można tu zabrać rodzinę, czy znajomych. Ze zmęczenia raczej nie padną. Warto jednak pamiętać, o czym przed wyjściem na szlak nie wiedziałem, że trasa ta otwarta jest od 1. maja do 31. października i to w ściśle określonych godzinach. Szczegółowe informacje znajdziecie na stronie Parku Narodowego Gór Stołowych.
Trudno powiedzieć, ile przeznaczyć na zwiedzanie. Przecież można przystanąć przy każdej nazwanej skale, poznając historię, która się za nią kryje. Bezpiecznie liczyć od 2, do nawet 4 godzin. A legenda głosi, że dawno temu, na Szczelińcu stał zamek zamieszkiwany przez księżniczkę. Klasyka. I jak to w takich historiach bywa, zamiast zakochać się w przystojnym królewiczu, to ona niemądra zakochała się na zabój w kupcu, który zatrzymał się akurat w tamtych stronach ze swoją karawaną. A że kupiec też obdarzył ją uczuciem, bo pewnie warkocze miała piękne, to mogłoby się wydawać, że żyli długo i szczęśliwie. I pewnie tak by było, gdyby nie czarodziej – zazdrośnik, który nieskutecznie adorował młodą damę. Nikt nie lubi, jak się odrzuca jego oświadczyny, tak więc wściekły magik zamienił niedoszłych małżonków i całą karawanę w skały. I tylko można się zastanawiać, co w tej karawanie robił Małpolud. Morał natomiast z tego taki, że miłość usztywnia. Czy nie?
Podsumowując: Góry Stołowe, to miejsce naprawdę wyjątkowe, co zawdzięczają głównie swojej płytowej budowie. Dlatego też na obszarze tym utworzono Park Narodowy. Nie wdając się w szczegóły geologiczne, bo kto by chciał o tym czytać, zbudowane są głównie z piaskowców. Dawno temu, tak dawno że aż ciężko sobie wyobrazić, na tym terenie istniało płytkie morze, gdzie osadzały się niesione przez rzeki grube warstwy piasku. Mijały miliony lat, a warstwy te pod wpływem skomplikowanych przemian powoli stawały się litą skałą. Obszar ten uległ następnie silnemu wypiętrzeniu, ale nie został sfałdowany, dlatego wierzchnia warstwa tych gór jest niemal kompletnie płaska. Ot i cały sekret. No, a potem przyszła erozja, pękanie, a to stworzyło wszystkie te kształty, którymi można się teraz zachwycać. Niech geolodzy wybaczą mi ten opis. Wy natomiast koniecznie się tu wybierzcie, bo warto!
Komentarze