Zapraszamy do przeczytania kolejnego fragmentu powieści "Koniec Świata" autorstwa Moniki Małgorzaty Lis. Akcja książki dzieje się na bieszczadzkich szlakach. Góry, spanie pod gołym niebem, przechodzenie przez potoki, połoniny w słońcu i w śniegu – to dla Melanii, głównej bohaterki – codzienność.


(...)

Ustrzyki Górne o tej porze roku wyglądały jak miasteczko z bajki. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, było już jasno, nawet słonce nieśmiało wychylało się zza chmur. Wszystko, dosłownie wszystko pokryte było białym puchem. Drogi, ścieżki, domy, wiaty przystanków autobusowych, sklepy, knajpy, i oczywiście drzewa w lasach wokół nas.

Kiedy weszliśmy na szlak, otoczyła nas zimowa cisza. Każda pora roku ma swoją ciszę, a ta zimowa jest z nich wszystkich najczystsza. Letnia cisza wypełniona jest powietrzem drgającym w upale, delikatnym szelestem liści i śpiewem ptaków. Zimowej ciszy nic nie zakłóca, bo spadające płatki śniegu nie wydają nawet najmniejszego odgłosu, kiedy osiadają na gałęziach drzew czy na ziemi. Ta cisza jest miękka, tak jak miękki jest puch, ale też nieco niepokojąca, tak jak cisza przed burzą. Lubię ją, bo sprzyja wsłuchiwaniu się we własne myśli i mam wrażenie, że właśnie w tej zimowej ciszy najłatwiej jest usłyszeć samego siebie.

Maria i Andrzej zostali nieco z tyłu, a my z Michałem szliśmy równym, spokojnym tempem pod górę. Mieliśmy w planach dzisiaj zdobyć Połoninę Caryńską, pierwszy raz w życiu zimą. Póki co warunki były wyśmienite. Śnieg na szlaku był ubity, najwyraźniej było więcej takich amatorów grudniowych wędrówek jak my. Chmury gdzieś się schowały, świeciło lekko zamglone słońce, docierało do nas przez gałęzie drzew przysypanych śniegiem. Było mi ciepło, aż musiałam zdjąć kurtkę puchową i schować ją do plecaka. Zostałam tylko w wełnianej bluzie, oprócz niej miałam na sobie grube spodnie, czapkę i rękawiczki, żeby nie odmrozić sobie dłoni.

– Pięknie tu, prawda? – Złapałam Michała za rękę i lekko go przytrzymałam, żeby móc go pocałować. Udawał, że nie ma na to ochoty, odsunął się ode mnie, po czym nagle gwałtowanie złapał mnie za ręce i mocno przyciągnął do siebie. Wspaniale było tak stać pośród białych gór i czuć ciepło jego miękkich warg na swoich.

– Piękna to jesteś ty – wyszeptał mi wprost do ucha i wypuścił mnie z uścisku, a ja poczułam się tak, jakbyśmy znów byli świeżo zakochaną parą nastolatków, przed którymi cała przyszłość stoi otworem. – Czekamy na nasze ogonki?

– Nie, dajmy im trochę przestrzeni. – Machnęłam ręką.

– Czego jak czego, ale przestrzeni to mają tu pod dostatkiem! – zaśmiał się mój mąż, ruszając znów pod górę. – Dobra, to poczekamy na nich przed wyjściem z lasu, to będzie dobry moment na herbatę.

– Z tego co pamiętam, to będzie tam wiata, będziemy się mogli w niej zatrzymać – ruszyłam w ślad za Michałem.

Ścieżka wznosiła się łagodnie pod górę. Podejście było i tak zdecydowanie bardziej meczące niż zazwyczaj, bo jednak śnieg hamował nasze kroki. Ale nigdzie się nie spieszyliśmy, na próbę z zespołem byłam umówiona dopiero wieczorem, mogliśmy więc powoli podchodzić, nie zakłócając wielkiej ciszy lasu. Za którymś zakrętem z kolei wyłoniła się drewniana wiata, których ostatnio coraz więcej było w Bieszczadach. Ławy w środku były odśnieżone i suche, postawiliśmy więc na nich plecaki, ja od razu wyjęłam puchówkę, żeby się nie wyziębić, a Michał termos z herbatą. Zdążyliśmy już wypić po kubku czarnej herbaty z imbirem i miodem i zjeść po orzechowym wafelku, kiedy dogonili nas Maria z Andrzejem.

– To co, ruszamy dalej? – powiedziałam na ich widok, przygotowując się do powrotu na szlak. Maria popatrzyła na mnie najpierw z niedowierzaniem, ale zaraz pojawił się w jej oczach błysk zrozumienia.

– Humor, jak widzę, dopisuje. Dajcie mi tu herbaty! Jak się wam idzie?

– Bardzo dobrze. – Michał podał jej parujący kubek. – Ciekawe, czy utrzyma się taka pogoda, bo jak na razie jest super.

– Jak wyjdziemy z lasu, na pewno będzie wiało. – Andrzej usiadł na ławie i wyciągnął przed siebie nogi. Do tej pory w Bieszczadach był tylko raz, jesienią, i trafił na słabą pogodę. – Jak byłem na Caryńskiej w październiku, to nic nie było widać, bo akurat kiedy wchodziliśmy na szczyt, z nami weszła chmura. Było wilgotno i zimno, a szliśmy jak w mleku.

– E tam, porządna burza śnieżna też byłaby niezła. – Ściągnęłam puchówkę i włożyłam plecak na ramiona. – Chodźmy, zaczyna się robić zimno.

– Dobra, to teraz porywam Melanię na plotki, a wy się zajmijcie sobą, chłopcy. – Maria wskazała im ręką wyjście na szlak. Puściłyśmy więc ich przodem i ruszyłyśmy po chwili w dalszą drogę.

(...)

Rozmyślałam sobie o tym wszystkim i pewnie bym się nie zorientowała, że przekroczyłyśmy już granicę lasu, gdyby nie czekający na nas chłopcy i silny wiatr, który wdarł mi się do oczu i uszu. Zacisnęłam mocniej szalik, czapkę nasunęłam mocniej na czoło, i byłam gotowa do marszu. Szliśmy teraz gęsiego, prowadził Michał, ja tuż za nim, potem Maria, a Andrzej zamykał pochód. Kolejność osób była nieprzypadkowa – na końcu i na początku powinni iść najsilniejsi; ten na początku powinien wytyczać drogę i odpowiedzialnie prowadzić grupę, a ten na końcu pilnować, żeby grupa szła zwarta, i poganiać ewentualnych maruderów.

Wiatr wciskał się w każdą szczelinę ciała, która nie była wystarczająco ściśle osłonięta ubraniem. Szliśmy niestety pod wiatr, więc mrużyliśmy oczy, żeby cokolwiek widzieć, a i oddychało się nam trudno. Kiedy popatrzyłam w niebo, nie zobaczyłam już tego pięknego błękitu, tylko ciemne chmury, które zasnuły go w całości. Zaczął padać śnieg, na razie drobne, zmrożone płatki. „Jak nic będzie burza śnieżna” – pomyślałam i się przestraszyłam. – „Kurcze, muszę bardziej uważać na to, co mówię! Dobrze, że nie zażyczyłam sobie huraganu...” Porozumieliśmy się z Michałem wzrokiem, ale się nie zatrzymaliśmy. Każdy w milczeniu zmagał się z wiatrem i śniegiem, który stawał się coraz gęstszy i coraz mniej zbity. Myślałam o tym, między jednym krokiem a drugim, że gdyby był z nami Janek, na pewno by go ta wędrówka ucieszyła. Oboje lubiliśmy sytuacje, które wymagały przezwyciężania samych siebie i swoich słabości, a ta wędrówka mieściła się w tej kategorii doskonale.

– Melania, widzisz to, co ja? – Michał odwrócił się do mnie i starał się przekrzyczeć wiatr.

Staliśmy na szczycie Caryńskiej, skąd roztaczał się widok na cztery strony świata. Przed nami rozciągało się pasmo Działu, pogrążone w ciszy i spokoju, nad którym wisiały jasne chmury. Ale za naszymi plecami, gdzie widoczne było pasmo Otrytu, świat wglądał zupełnie inaczej. Ciężkie, ciemne chmury zawisły nad górami i lasami, co jakiś czas błyskawica rozjaśniała czarne niebo. Wyglądało to tak, jakby świat miał się zaraz skończyć, a słońce nigdy już nie wzejść. Burza zbliżała się do nas i jasne było, że nie zdążymy od niej uciec.

– Co robimy? – Każda część twarzy Marii widoczna spod szalika i czapki była napięta i wyrażała przerażenie. Rozumiałam ją, bo zaczynało się robić coraz ciemniej i ciemniej, i coraz zimniej. Ale jak to ja, oprócz strachu odczuwałam też to swoiste podniecenie w oczekiwaniu na przygodę, która miała nadejść. Wiem, to nie jest normalne, żeby cieszyć się z perspektywy śnieżnej burzy stojąc na szycie góry. Ale czy ja kiedykolwiek mówiłam, że jestem normalna?

– Schodzimy szybko na dół, do Brzegów Górnych, póki jeszcze widać ścieżkę – zarządził Michał. – Tam, w zależności od sytuacji, schronimy się we wiacie albo pójdziemy od razu do Chatki Puchatka.

– Najważniejsze, żebyśmy szybko weszli do lasu, to nas osłoni trochę od wiatru. – Odsłoniłam szalik z ust, żeby było mnie słychać. – I, Michał, moim zdaniem jeszcze na zejściu natrafimy na taką nową wiatę, więc jak będzie bardzo źle, to najwyżej tam przeczekamy burzę.

– Wolałbym żebyśmy jednak zeszli prosto na przełęcz, oczywiście w miarę możliwości, okej? – Andrzej i Maria pokiwali głowami na znak, że się zgadzają. – Dobrze, to lecimy.

Przyspieszyliśmy kroku, bo śnieżna burza była już tuż-tuż. Na odgłos grzmotu poczułam przypływ adrenaliny, dzięki której mogłam iść znacznie szybciej niż wydawało mi się wcześniej, że mogę. Nogi same mnie niosły, stawiałam pewnie kroki, nie traciłam równowagi ani nie plątały mi się stopy. Burza złapała nas tuż przed wejściem do lasu. Zrobiło się bardzo ciemno, jakby noc nastała o wiele za wcześnie, zerwał się porywisty wiatr, poruszając gwałtowanie konarami drzew, zrzucając na nas dodatkowe czapy śniegu. Płatki śniegu zaczęły wirować wokół nas z zawrotna prędkością. Wiatr wiał raz z jednej, raz z drugiej strony, więc nie sposób było się ustawić tak, żeby móc swobodnie oddychać. Spojrzałam w tej zawierusze na Michała, wyglądał zupełnie jak dziadek mróz. Śnieg osadził mu się na brodzie, rzęsach i brwiach, nie mówiąc już o plecaku czy ubraniu. Ja miałam przemarznięte policzki i nos, przemrożony szalik, którym próbowałam osłaniać usta przed przenikliwym wiatrem i zimnem. Mimo tego oczy mi się śmiały, bo na szczęście nie zgubiliśmy szlaku i najgorsze było już za nami. Las na tej wysokości był już gęstszy, więc wiatr nam mniej dokuczał.

Burza szalała dobrą godzinę, a może to tylko mi się wydawało, że tak długo? Kiedy zeszliśmy do Brzegów Górnych, wiatr już ustał, z nieba padały tylko leniwie wielkie płatki śniegu. Uznaliśmy, że nie będziemy się na dłużej zatrzymywać i odpoczniemy dopiero w schronisku. Zjedliśmy więc na spółkę tabliczkę gorzkiej czekolady, wypiliśmy po łyku herbaty i zaczęliśmy podchodzić czerwonym szlakiem na Wetlińską. Widziałam, że Maria jest zmęczona i nie tryska już humorem jak rano. Andrzej wydawał się niewzruszony, ale po nim to zazwyczaj nie było widać emocji, podobnie jak po Michale, który podchodził spokojnie obok mnie. Ja byłam zmęczona, ale znałam możliwości swojego organizmu i byłam spokojna o to, że dojdę do celu, chociaż potrwa to zapewne nieco dłużej niż normalnie.

W lecie to podejście pokonalibyśmy, nie spiesząc się zanadto, w półtorej godziny. Teraz zeszło nam dwie i pół. Praktycznie się do siebie nie odzywaliśmy, każdy skupiał całą swoja energię na tym, żeby stawiać jeden krok za drugim i posuwać się cały czas do przodu. Kiedy doszliśmy do schroniska, wyglądaliśmy jak bałwanki! Mieliśmy śnieg wszędzie, naprawdę wszędzie. Dobry kwadrans poświęciliśmy na to, żeby się otrzepać, a było to trudne, bo nie dość, że mieliśmy zgrabiałe od zimna ręce, to śnieg przymarzł nam do kurtek, czapek, szalików i nawet spodni. Przekroczyliśmy z ulgą próg Chatki i weszliśmy przez kolejne drzwi do sali z kominkiem. Od razu zauważyłam, że pod drewnianymi belkami na suficie wisiały kolorowe światełka, a tu i tam były poutykane gałązki świerków i kępki jemioły. Grupa roześmianych osób siedziała przed kominkiem, grzejąc dłonie i stopy. W powietrzu czuć było zapach drewna zmieszany z korzennymi przyprawami i czymś jeszcze... no tak, grzane wino przechodziło z rąk do rąk w srebrnym termosie! Kiedy tylko pojawiliśmy się w drzwiach, wzbudziliśmy niemałą konsternację wśród biesiadujących tam osób. Ale po chwili pierwszy szok minął, rozpoznali nas i zaczęli się z nami witać.


Monika Małgorzata Lis - artystka, z wykształcenia mgr filozofii UJ. Rocznik 1989, ur. w Sanoku. Laureatka nagrody Ars Quaerendi Marszałka Województwa Małopolskiego za zasługi artystyczne. Realizuje się twórczo na różnych płaszczyznach: projektuje i szyje pod marką manufaktura moniki, pisze teksty piosenek i śpiewa w zespole Club deMoll (obecnie kończy nagrywać drugą płytę), prowadzi bloga monikamalgorzatalis.pl. Właśnie wydaje swoją debiutancką powieść "Koniec świata". Kocha góry i rozmowy o życiu przy dobrej kawie.

Jeśli zaintrygowały Was bieszczadzkie losy Melanii, wesprzyjcie wydanie książki w portalu crowdfundingowym mintu.me :-).

Wesprzyj wydanie powieści

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...