Beskid Niski to pasmo, któremu poświęca się mało uwagi. Ani specjalnie wysokie, ani zbyt widokowe. Pewnie dlatego niektórzy uważają, że nie ma tam nic wartego uwagi. Nasza ciekawość nakazuje nam jednak badać takie opinie i na kolejna wizytę w tym paśmie wybraliśmy sobie niewysokie wzniesienie o nazwie Tokarnia. Beskid Niski zdążyliśmy już nieco poznać i chociaż faktycznie tamtejsze szczyty nie imponują, to ma on w sobie coś, co trudno wytłumaczyć – ciekawy klimat.
Kiedy już minęły nasze kłopoty zdrowotne i doprowadziliśmy się do stanu względnej użyteczności, szybko zaplanowaliśmy przebieg trasy i następnego dnia rano jechaliśmy w stronę naszego celu. Zimy ciągle ani śladu.
Na szlak ruszyliśmy z miejscowości Wola Piotrowa i jeśli wzrok mnie nie mylił, drzewa porastające Tokarnię pokryte były czymś, co przypominało białych puch. Nie pozostało nam nic innego, jak sprawdzić to na własne oczy. Sprawnie zarzuciliśmy na siebie ekwipunek, bo tym razem nie było go przesadnie dużo. Na tę krótką trasę zabraliśmy coś ciepłego do picia, trochę jedzenia i obowiązkowo jeszcze dodatkową warstwę ubioru. Ot na wypadek gdyby zima jednak postanowiła zaatakować na dobre.
Ścieżka, którą początkowo pokonywaliśmy to w zasadzie szeroka polna droga, a mimo to szlak oznaczony był naprawdę dobrze. Chwilę później pojawiły się pierwsze widoki, a wraz z nimi chłodny wiatr. Z zadowoleniem przemierzaliśmy kolejne metry, a kiedy weźmiemy pod uwagę świąteczne obżarstwo(nie bójmy się tego słowa), to czas mijał nam wyjątkowo przyjemnie. Kolejne spojrzenie na Tokarnię utwierdziło nas w przekonaniu, że w tamtym miejscu zima uczyniła sobie mały przyczółek.
Drzewa zmrożone szronem i trochę śniegu pod nogami to wszystko, co Beskid Niski miał nam do zaoferowania. Pomimo tego klimat tego dnia był świetny. Na niebie wciąż toczyła się walka pomiędzy słońcem i chmurami, a otoczenie dynamicznie zmieniało swój wygląd. Na wschód od nas ciągle dało się zauważyć fragmenty błękitnego nieba i okoliczne pagórki, które w odróżnieniu od „naszego” były kompletnie pozbawione śniegu. Ciekawy widok.
Na szczycie Tokarni znajduje się spora wieża (niestety nie widokowa), więc otwartym terenem obraliśmy kurs w jej kierunku. W tym miejscu już nie sposób się zgubić. Ścieżka prowadzi polaną, z której naprawdę sporo można zobaczyć. Będąc w tamtym miejscu coraz wyraźniej było widać, że zima zagościła tylko na najwyższych wierzchołkach okolicznych wzniesień.
Było jednak wyjątkowo ładnie, chociaż przed wyjazdem nie nastawialiśmy się na jakieś specjalne wrażenia. Tokarnia w Beskidzie Niskim liczy raptem 778 m, co może nie jest zawrotną wysokością. Szlak na szczyt jest naprawdę przyjemny i nie powinien nikomu sprawić większych trudności. Idealne miejsce na spacer. Kilka minut później znajdujemy się tuż obok tabliczki oznajmującej, że dotarliśmy na Tokarnię. Robimy sobie krótką przerwę, rozgrzewamy się ciepłą herbatą i kawą oraz robimy kilka zdjęć.
Świat z tego miejsca wygląda interesująco – wokół nas biało, a na dole widoki bliższe tym jesiennym. Słońce po raz kolejny postanowiło wyjrzeć zza chmur, a my tylko czekaliśmy na ten moment. Zrobiło się naprawdę ciepło, a momentami nawet wiosennie. Niestety trwało to tylko chwilę i wkrótce wszystko wróciło do szarej normy. Liczyliśmy po cichu na jakiś malowniczy zachód słońca, jednak pogoda zdawała się nie dopisywać. Ciągle zerkałem w stronę zachodu, czy nie ma ani jednej małej dziury, przez którą przebiłyby się promienie słońca, jednak nie miało to najmniejszego sensu.
Ostatecznie schodziłem pogodzony z pogodą. I tak schodzimy sobie z Tokarni wymieniając się wrażeniami, zadowoleni z tego, że wreszcie udało się gdzieś wybrać, a czas mija niepostrzeżenie. Kiedy jesteśmy już poniżej granicy lasu, wszechświat postanawia sprawić nam niespodziankę. Złośliwą. Słońce zaczyna przebijać się przez chmury, a te stają się coraz bardziej „dziurawe” i postrzępione. Poważnie? Teraz? Nie marudzę jednak długo, zwalniamy i odwracając się cały czas za siebie podziwiamy te dynamiczną scenę. Miejscami słońce wyraźnie oświetla część doliny, a my czekamy aż chmury znajdujące się nad Tokarnią przybiorą jak najciekawsze barwy.
Warto było się wyrwać z domu i mam nadzieję, że przynajmniej część z was zachęcimy do zimowej aktywności. Dojazd w to miejsce pochłonął nam zaledwie trochę ponad godzinę, a dostarczył sporej dawki zabawy. Polecamy ten stosunkowo mało znany zakątek Polski. Ważne, żeby wiedzieć, czego się po nim spodziewać.
To jednak nie koniec. Na Tokarni spodobało nam się na tyle, że postanowiliśmy wykorzystać kolejny dzień wolny, by wrócić w tamte strony. Wiedzieliśmy, że Baranie posiada wieżę widokową, a szlak na górę nie jest zbyt wymagający. Prognozy pogody były co prawda niekorzystne, ale gdy obudziliśmy się rano niebo przywitało nas przyjemnym błękitem. Ciężko było oprzeć się pokusie i po szybkim spakowaniu rzeczy jechaliśmy w stronę Beskidu Niskiego. Pogoda wydawała się świetna, ale im bliżej byliśmy celu, tym więcej ciemnych chmur pokrywało niebo. Na miejscu widoczność spadła do kilkuset metrów, a całe otoczenie spowijała tajemnicza mgła.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy Baranie i wieża widokowa na jego szczycie, pozwolą nam na jakiekolwiek widoki. Wokół jest szaro, a czubki okolicznych wzniesień nikną w nisko zawieszonych chmurach. Ciszę przerywają tylko nasze rozmowy i dźwięk stawianych kroków. Najzwyczajniej na świecie jesteśmy ciekawi tego, co zaprezentuje nam dzisiejszy szlak. Tradycyjnie zaczynam narzekać trochę na pogodę. Wyjeżdżając z domu mieliśmy takie czyste niebo, że ciężko mi uwierzyć w to, co teraz widzę. Niech no chociaż pokaże się nam jakieś zwierzątko, niech będzie najzwyklejsza sarna lub cokolwiek. Póki co proszę bezskutecznie. Czas mija, a otocznie staje się coraz ciekawsze.
Początkowo szlak prowadzi polną drogą, by po chwili wyprowadzić nas w stronę lasu. Staramy się teraz nie spieszyć, bo z jednej strony mamy spory zapas czasu, a z drugiej musimy wyszukiwać żółtych oznaczeń na drzewach. Tych jest sporo i nie mamy kłopotów z podążaniem za ścieżką. Towarzystwa dotrzymują nam wreszcie zwierzęta. Na początek przywitały nas ruchliwe sikorki. Wcześniej zauważyliśmy stado jeleni, a teraz mamy okazję podziwiać sowę. Niestety, zwierzęta okazały się bardzo płochliwe i nie chciały pozować przed obiektywem, a skradałem się najlepiej jak potrafiłem. Musicie mi uwierzyć na słowo. Kiedy wkroczyliśmy do lasu stało się coś ciekawego. Wszystko zaczęło nabierać niesamowitego wyglądu. Drzewa, których czubki niknęły we mgle, pokryte były białym puchem. Szum wiatru i dźwięk pękającej kory tworzyły razem z tym widokiem niemal nierealny obraz.
Z każdym krokiem Baranie się przybliżało, ale nie było to teraz dla nas istotne. Porzucaliśmy już powoli myśl o jakichkolwiek widokach z wieży. Zamiast tego, zaczęliśmy chłonąć otoczenie, które stawało się coraz bardziej niesamowite. Wzdłuż szlaku wije się zamarznięta rzeczka, którą kilkukrotnie musimy pokonać. Nie wiem do teraz, czy tak prowadzi szlak, czy tak kiepsko czytaliśmy oznaczenia. Pewne jest jednak, że mróz pozwolił nam bezproblemowo ją pokonać. Nasz przygaszony entuzjazm powraca na nowo. Ostatnie fragmenty szlaku stają się zdecydowanie bardziej strome i wiemy już, że wkrótce będziemy na miejscu. Na rozległe widoki nie ma najmniejszych szans. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów, a my znajdujemy się najwyraźniej w samym centrum chmury. W końcu zauważamy kontury wieży. Widok nie z tej ziemi.
Wszystko wokół pokryte jest szronem i lodem, a wierzchołek wieży niknie w chmurach. Wokół tylko wiatr i my. Niesamowicie ciekawe uczucie. Tak się zapatrzyliśmy, że zupełnie pominęliśmy obecność znajdującej się obok chatki. Początkowo nie mogliśmy znaleźć do niej wejścia (nie śmiejcie się), ale upór się opłacił i wkrótce mogliśmy wejść do środka. Świetne schronienie, w którym mogliśmy w spokoju coś zjeść i napić się czegoś ciepłego.W środku jest zdecydowanie przyjemniej i przede wszystkim nie wieje. Rozsiadamy się wygodnie i dzielimy wrażeniami, a te są nadzwyczaj pozytywne. Sielanka nie może trwać jednak w nieskończoność i po chwili ruszamy w drogę powrotną. Sypki śnieg nakazuje nam zachować początkowo ostrożność, ale niewiele później jesteśmy już w zdecydowanie bardziej płaskim terenie. Droga powrotna mija nam w mgnieniu oka i sami nie wiemy, kiedy znaleźliśmy się u wylotu lasu. Po raz kolejny przyglądamy się niknącym w chmurach wzniesieniom, a klimatu jaki tam zastaliśmy, nie spotkaliśmy chyba jeszcze nigdy do tej pory.
Styczniowe dni są wciąż krótkie, a w połączeniu z tamtejszymi warunkami okazało się, że nie pozostało nam dużo czasu do zmroku. Nie spieszymy się jednak. Co kawałek przystajemy by zrobić zdjęcie licząc na to, że uda się przynajmniej w małym stopniu pokazać to, co widziały nasze oczy.
Jeszcze tylko kilka minut dzieli nas od samochodu, a w związku z tym końcem naszej wycieczki. Kto by pomyślał, że przy takiej pogodzie, da się zobaczyć tak wiele ciekawych rzeczy. Moje początkowe odczucia diametralnie się zmieniły i dalsza część szlaku sprawiła mi masę przyjemności. Na Baranie szliśmy z myślą o pięknych panoramach roztaczających się z wieży widokowej. Rzeczywistość okazała się kompletnie inna, ale nie mniej interesująca. Kolejną wizytę w Beskidzie Niskim możemy zaliczyć do grona tych udanych, ale po cichu liczymy, że następnym razem będziemy mieli możliwość zachwycenia się błękitnym niebem. Warto czasami odwiedzić mniej uczęszczane pasma górskie, by znaleźć coś ciekawego dla siebie.
Więcej szczegółów znajdziecie tutaj:
Komentarze