Wysoko w górach południowego Meksyku znajdziemy nie tylko piękne San Cristóbal, ale też niezliczone indiańskie wioski, gdzie od wieków niewiele się zmieniło, a po hiszpańsku raczej nie porozmawiamy. 

Trasa z Flores (Gwatemala) do San Cristóbal de las Casas (Chiapas, Meksyk) trwa osiemnaście godzin, jeśli się jest takim sknerą jak ja. Ponieważ klimatyzowane mikrobusy z Flores do Palenque kosztują 250 quetzali (ok 120 zł), stwierdziłam, że będę sprytna i zaoszczędzę. Rzeczywiście, dojechałam nawet dalej za 1/3 tej sumy, ale kosztowało mnie to dwa tuk-tuki, jedną taksówkę i pięć różnych autobusów, z których ostatni dowiózł mnie na miejsce tuż przed północą. Prawdopodobnie zaporowa cena bierze się stąd, że większość turystów boi się Gwatemalskiej granicy, bo nie dość, że leci tędy cała kokaina z Kolumbii do USA, to krążą legendy o napadach z bronią na autobusy wiozące turystów. Podobno jednak, jak twierdzą Gwatemalczycy, „już nie napadają tak często”, a przy przejściu w El Ceibo nie napadają wcale. Za to kontrola graniczna jest chyba najbardziej drobiazgowa, jaką widziałam: po meksykańskiej stronie brakuje tylko kolonoskopii.

Catedral de San Cristóbal Mártir, San Cristóbal de las Casas
Barwne tkaniny na targu rękodzieła w San Cristóbal 

Ostatnie 200 km z Palenque do San Cristóbal zajmuje pięć godzin, bo całe południowe Chiapas leży wysoko w górach (samo miasto na wysokości 1900 m npm), a trasa obsadzona jest indiańskimi wioskami. Czyste powietrze, kolorowe domki, pstrokate kościoły, Indianie Tzotzil z okolicznych wiosek sprzedający swoje ciuchy i przysmaki, oraz porządna ulewa przynajmniej raz dziennie – można odetchnąć od duchoty z Quintana Roo, Jukatanu i Tabasco. Cały region ma nieprawdopodobnie bogatą historię, głównie z uwagi na to, że zamieszkują go głównie Indianie, którzy zawsze dostawali po dupie od rządu federalnego. Ostatnia poważna rebelia przeciwko neoliberalnej polityce i dyskryminacji Indian, w 1994 roku, zaczęła się kiedy guerrilleros z EZLN (Ejército Zapatista de Liberación Nacional) zajęli kilka miast w regionie (m.in. San Cristóbal właśnie) po tym jak weszło w życie porozumienie NAFTA, które wszyscy tutaj uważają za sprzedanie kraju gringos zza północnej granicy. Po kilku latach przepychanek rząd zgodził się dać Indianom odrobinę autonomii, i do dziś w regionie funkcjonują enklawy kontrolowane przez Zapatystów, przyciągające lewaków z całego świata. Dziś jednakowoż zamiast bieganiem z karabinem po dżungli, miejscowi zapatyści zajmują się głównie uprawą organicznej marchewki i wytwarzaniem kolorowej biżuterii (fair trade). W sklepach w San Cristóbal można sobie nawet kupić pluszowego guerrillero za 20 MXP.

Bojownicy EZLN w wersji pluszowej
Zapata vive!

Najbardziej zastanawiające jest jednak to, co się tutaj wyrabia z katolicyzmem. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie Indianie dogadali się z miejscowym klerem, ale nie przypominam sobie, żeby zarzynanie kury kiedykolwiek stanowiło powszechnie uznany element niedzielnej mszy. Pewnie dlatego ani w San Juan Chamula ani w Zinacantán nie wolno, pod karą linczu na głównym placu w wiosce, robić jakichkolwiek zdjęć w kościele, niezależnie od tego, czy coś się tam akurat odbywa, czy nie. Do Chamula wybrałam się dzisiaj rano, z uwagi na niedzielny targ, ubarwiony fajerwerkami, procesjami i muzyką. W kościele nie ma ławek ani ołtarza, za to figury świętych są tak obwieszone wstążeczkami, kwiatami i lampkami, że ledwo ich widać, a Pan Jezus i Św. Jan Chrziciel mają dodatkowo lusterko na szyi, w ramach odganiania złych duchów i złych spojrzeń (albo, według innych źródeł, jako symbol drogi w zaświaty). Kwiaty, kadzidła, świeczki i zioła od podłogi do sufitu (aż dziwne, że cały majdan nie poszedł jeszcze z dymem), obrazy obstawione glinianymi figurkami zwierząt (konie, barany, kozy, pumy), no i te nieszczęsne kury. Dodatkowo trafiłam na jakieś masowe chrzciny, więc w całym kościele słychać było potworne wrzaski niemowląt. Mają tu też dość luźny stosunek do tradycji: w kościele jako ofiary dla świętych (niby chrześcijańskich, ale w rzeczywistości reprezentujących indiańskie bóstwa) leje się Coca-Cola, aguardiente, piwo i pox (lokalna wóda).

Zinacantán i kolorowe, tradycyjne stroje
na niedzielnym targu w Zinacantán

Mieszkańcy Chamula chodzą w spódnicach i kamizelkach z baraniej skóry, a w Zinacantán noszą fioletowe, haftowane narzuty w kwiaty. I nie to, że od święta, oni w tych fioletach i koronkach noszą drewno i doją krowy (sama widziałam). W San Cristóbal jest już bardziej nowocześnie – są bary z muzyką rockową, tatuażyści, supermarkety, hipsterskie knajpy i parę piętnastowiecznych kościołów, już o wiele bardziej mainstreamowych.

San Juan Chamula

Za to 50 km dalej mamy gigantyczny kanion z krokodylami (El Sumidero), gdzie można sobie popływać łódeczką i  pogapić się na małpy.

Więcej zdjęć tutaj oraz tutaj.

Artykuł pochodzi z bloga Legal Alien (na Facebooku: Legal Alien Blog)

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...