Czas leci nieubłaganie. Zabrzmi to może dziwnie ale właśnie obchodziliśmy  pierwszą „rocznicę” naszych górskich wyjazdów. Oczywiście nie było wtedy jeszcze mowy o spisywaniu relacji z naszych wędrówek. W październiku 2014 po raz pierwszy dałem się namówić na wyjazd w jesienne Bieszczady i byłem wtedy naprawdę kompletnie „zielony”. Pojechałem tam oczywiście w butach, które pierwsze nawinęły mi się pod rękę ucząc się na koniec dnia by nigdy już tego nie robić. Długa, całodniowa trasa mocno dała mi się w kość i chociaż na koniec dnia byłem naprawdę zadowolony, to na początku wyjazdu miałem wciąż wątpliwości. Pierwszym celem naszej wycieczki była Mała Rawka. Na szczyt wychodziliśmy monotonnym, zielonym szlakiem z Wetliny. Jesienny las był naprawdę piękny ale ja byłem spragniony widoku rozległych panoram. Podążaliśmy ciągle we mgle ale we mnie tliła się nadzieja, że na górze będzie lepiej. Niestety.

Mgła na Rawce. Bez widoków ale za to klimatycznie.

A więc to tak wyglądają te jesienne Bieszczady – pomyślałem. Przez warstwę mgły przebijało się czasami Słońce i ciągle liczyłem, że wiatr rozwieje tę chmurę, w której utknęliśmy. I tak oto z nadzieją dotarliśmy na szczyt. Dowiedziałem się o tym z tabliczki tam zamieszczonej bo dalej nie było co oglądać. Chwilę postaliśmy, ja ponarzekałem i zaczęliśmy schodzić. Obawiałem się, że cały ten wyjazd upłynie pod znakiem takich warunków. Na szczęście (i nam na złość) pogoda się zlitowała i już kilkanaście minut później mieliśmy okazję spacerować w pełnym Słońcu. Złota polska jesień na szlaku.

Do tamtej pory nigdy nawet nie rozważałem górskich szlaków zimą. Kto chciałby dobrowolnie wystawiać się na mróz, śnieg czy wiatr? A no jak się okazało ja sam. Nasze zapoznanie z tymi warunkami postanowiliśmy rozpocząć od tego co już znaliśmy. Spoglądając na piękną pogodę za oknem jakoś spontanicznie zdecydowaliśmy, że w sumie dlaczego nie? Nie mieliśmy jeszcze żadnego doświadczenia więc zabraliśmy ze sobą kilka warstw ciepłych ubrań. Tak na wszelki wypadek. Na miejscu byliśmy późno i o mały włos nasz wyjazd nie skończyłby się na parkingu pod Połoniną Wetlińską. Nasz samochód utknął w zaspie i nawet zabrana (też na wszelki wypadek) łopata niewiele pomogła. Pomógł nam dopiero jeden z turystów, który postanowił wyciągnąć nas przy pomocy swojego samochodu i liny. Moment szarpnięcia samochodem Darka i jego minę zapamiętam na długo… Okazało się, że nic nie uległo uszkodzeniu i mogliśmy już ruszać na szlak. Sprawnie pokonaliśmy ten leśny odcinek i wkrótce byliśmy na grzbiecie połoniny.

Spacer grzbietem Połoniny Wetlińskiej. Śnieg, wiatr i rozległe widoki pozwolił poczuć prawdziwie górski klimat.

To tego dnia udało nam się wypatrzeć rysujące się lekko na horyzoncie szczyty Tatr odległe o ponad 170 km, a także szczyty po ukraińskiej stronie Bieszczad. Pogoda była po prostu fenomenalna. Zachodzące powoli Słońce i ogólna atmosfera wyjazdu sprawiły, że do dzisiaj miło wspominam tę wędrówkę.

Stojąc w tak piękne popołudnie na bieszczadzkiej połoninie czułem się trochę jak na końcu świata.

To były ciągle nasze początki z górami i cała ta zimowa atmosfera była dla nas nowością. Staliśmy tak zachwyceni obserwując jak zachodzące Słońce zmienia oświetlenie. Po czasie jedna para rękawiczek przestała wystarczać ale na szczęście na ( też na wszelki wypadek) zabrałem drugą. Zabrałem też czołówkę (to taka latarka na… czoło jakby ktoś nie wiedział) i okazało się to dobrym wyborem bo schodziliśmy na dół już o zmroku. Tak nam się te góry spodobały, że nasze wyjazdy przybrały na częstotliwości.

Zdążyliśmy już nieco polubić się z Bieszczadami i poznaliśmy tamtejsze szlaki. To pasmo darzymy szczególnym sentymentem i to nie tylko dlatego, że mamy tam stosunkowo najbliżej. Postanowiliśmy więc wybrać się jeszcze w zimie na Tarnicę. Zabraliśmy ze sobą koleżankę i ruszyliśmy do Wołosatego. Jeżeli przeglądaliście już zdjęcia w galerii to pewnie zauważyliście, że praktycznie zawsze mamy świetną pogodę. Haczyk tkwi w tym, że po doświadczeniach z Małą Rawką i mgłą odpuszczamy wyjazdy, które nie gwarantują widoków. Większość z naszych wędrówek to i tak sobotnie wyjazdy więc planować je możemy nawet w piątek wieczorem. Pięknie było i tym razem. Błękitne, bezchmurne niebo, skrzący się w Słońcu śnieg i przyjemna temperatura. Idealne warunki, które trwały cały dzień.

Na Tarnicę zimą. Sporo śniegu, lekki mróz i my – spragnieni wrażeń.

Ponad lasem śniegu było już całkiem sporo i pomimo, że szło się nam coraz trudniej to nikt nie narzekał. Moje ostatnie „białe szaleństwo” dotyczyło pewnie odśnieżania podjazdu i taka odmiana miło mi zrobiła. Szczyt Tarnicy robił wrażenie, a krzyż tam stojący było widać już z daleka.

Krótka przerwa, spojrzenie na szczyt i byliśmy gotowi ruszczyć w stronę przełęczy.

Zmrożona warstwa śniegu nie była w stanie nas utrzymywać i zapadaliśmy się w niej dosyć głęboko. Kiedy tak irytował nas każdy kolejny krok spojrzałem na koleżankę. Jej drobna sylwetka pozwalała jej iść po zmarzniętej powierzchni o wiele sprawniej niż nam. Krok po kroku znajdowaliśmy się coraz bliżej przełęczy.

Z przełęczy na szczyt Tarnicy. Ścieżka trawersuje po lewej by wyprowadzić ostatecznie na szczyt.

Powyżej jedno z moich ulubionych zdjęć. Nie znałem do tej pory przebiegu szlaku i trochę się zdziwiłem kiedy zobaczyłem dwójkę ludzi idących w tamtą stronę. Dopiero po podejściu kawałek dalej stało się jasne, że ścieżka prowadzi po zboczu i wyprowadza na szczyt. Śnieg był dosyć sypki i potrafił ujechać spod butów. Szliśmy więc uważnie co chwilę oglądając się za siebie. Wkrótce szczyt Tarnicy zimą był nasz.

Na tym zdjęciu znajdują się ludzie. Nawet Bieszczady potrafią zadziwić swoją wielkością.

W planach na ten dzień mieliśmy jeszcze Halicz i Rozsypaniec ale napotkani turyści przekonali nas żeby zawrócić. Oni pomimo posiadania raków mieli kłopoty na oblodzonym stoku Halicza. Postanowiliśmy im uwierzyć na słowo i brnąc w głębokim śniegu wróciliśmy na parking.

Zima powoli dobiegała końca, a kolejna wyjazdowa sobota przypadła na pierwszy dzień wiosny. Nasz wybór padł na Pieniny. Wstyd się przyznać ale poza Trzema Koronami i Sokolicą nie kojarzyłem żadnych innych wzniesień. Kiedy Darek wspomniał coś o wyjeździe na Wysoką byłem trochę sceptyczny. Postanowiłem mu jednak zaufać i cóż – to był świetny wybór. Pogoda była już iście wiosenna i jadąc na miejsce widzieliśmy jedynie nieliczne zaśnieżone miejsca. Nasz szlak prowadził jednak od północy przez Wąwóz Homole (również polecam) gdzie zima trzymała się jeszcze dobrze. Ostatnie metry przed szczytem to był dla nas spory wysiłek. W dzień śnieg topił się pod wpływem temperatury by w nocy zamarzać tworząc naprawdę śliską nawierzchnię. Raki i kijki? A na co to komu? Nasza droga w ostatnich metrach przypominała marsz wracającego z Juwenaliów studenta. Szliśmy od drzewa do drzewa próbując łapać się gałęzi, które chociaż trochę pomogłyby ustabilizować nasz krok.

Na szczycie Wysokiej. Nie sądziłem, że Tatry oglądane z daleka mogą zrobić tak duże wrażenie.

Kiedy zostały nam ostatnie metry do szczytu wreszcie mogliśmy podziwiać pełną panoramę Tatr. Z tej perspektywy wyglądały naprawdę majestatycznie. Wyraźne obniżenie terenu pomiędzy naszym położeniem, a ich wierzchołkami sprawiało, że wydawały się jeszcze potężniejsze. Na szczycie byliśmy sami. Ruszyliśmy następnie szlakiem granicznym na słowacką stronę i dopiero w drodze powrotnej spotkaliśmy pierwszych turystów. Schodząc po tym śliskim podłożu zaliczyłem kilkumetrowy zjazd na tyłku… Na szczęście bardziej śmieszny niż straszny. W Pieniny wyjechaliśmy o trzeciej rano, a na szczycie Wysokiej byliśmy po siódmej. To wtedy przekonaliśmy się, że warto czasami wstać wcześniej. Całe góry dla nas na własność.

Po słowackiej stronie Pienin. Zupełnie odmienna sceneria i świetny widok na tatry.

Po słowackiej, południowej stronie Pienin panowała zupełnie odmienna sceneria. Śnieg zniknął już niemal kompletnie, a roślinność budziła się do życia. Rozległe polany tak mocno kontrastowały z dotychczasowym wyglądem szlaku, że ciężko było nam się „przestawić”. Kiedy Tatry pokazały nam się w pełnej krasie nie chcieliśmy niczego więcej.  Każda wycieczka ma jednak swój koniec i ruszyliśmy w drogę powrotną. A tam…

W Pieninach zima w pełni. Po polskiej stronie wciąż gruba warstwa śniegu. Istne dwa światy.

Zima w pełni. Wracając na północną stronę spotkaliśmy ponownie głęboki śnieg i krajobraz z zupełnie innego świata. Kilka kilometrów różnicy, a widok kompletnie inny. Nie dziwne, że schodząc na dół spotkaliśmy turystów, którzy się pytali czy w adidasach da radę wyjść do góry. Nie da – odpowiedzieliśmy.

Gorce były dla nas kolejnym wyjazdem w nowe pasmo górskie. Postanowiliśmy zwiedzać ile się da, porównywać warunki czy panoramy. Co zapamiętam z tego miejsca? Okropny żar z nieba. Było tak gorąco, że w mojej skali tolerancji dwukrotnie zabrakło miejsca. Zachowałem jednak trochę rozumu i zabrałem ze sobą na szlak sporo wody. Darek postanowił iść „na lekko” i zabrał niestety za mało płynów. Na koniec dnia musiałem go trochę poratować bo wyglądał jeszcze gorzej niż ja (a ja sam byłem cieniem człowieka).

Tatry widziane z Gorców. Całą wycieczkę zdominował okropny upał.

Żeby było jeszcze ciekawiej to wymyśliliśmy sobie (to Darek wymyślił) obszerną pętlę by zobaczyć jak najwięcej. Całe 30 km marszu. Upał i dość szybkie tempo sprawiły, że ten wypad chyba najbardziej ze wszystkich dał mi w kość. Nauczyliśmy się jednak znowu przydatnych rzeczy o sobie.

Wiecie gdzie leży Beskid Wyspowy? Wiecie „coś” o nim? My pojęcie mieliśmy mgliste więc postanowiliśmy zbadać sprawę. To jeden z nielicznych wyjazdów kiedy pogoda nie do końca nam dopisała. Było dosyć szaro i ponuro ale samo pasmo zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Udało nam się zresztą pooglądać charakterystyczne „wysepki” nadające temu miejscu swoją nazwę. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Na szczycie Mogielicy znaleźliśmy się szybko i bez zastanowienia ruszyliśmy na wieżę widokową. I oto kryzys. Mniej więcej w połowie stwierdziłem na głos, że w sumie to po co tam wychodzić, nic ciekawego tam nie ma, drewno już stare, a śruby zardzewiałe i zepsute. Zginiemy jak nic, dajmy sobie spokój i chodźmy na dół. Napijemy się kawy. Jakiś dziwny lęk nie pozwolił mi postawić ani kroku więcej. No ale w moim wieku trzeba być już dużym chłopcem. Wziąłem głęboki wdech, ruszyłem do góry i wkrótce kurczowo trzymałem się barierki na najwyższym piętrze. Po chwili wszystko minęło i spokojnie mogłem cieszyć się widokami.

Hala Stumorgowa. Znów znaleźliśmy się na niej sami. Chociaż pogoda była kiepska to klimat tamtego miejsca wspominam naprawdę miło

Tego dnia weszliśmy jeszcze na Ćwilin. Spacer pomiędzy jednym, a drugim wzniesieniem „umiliły” nam napotkane psy. Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo lubię zwierzęta. Ale te wystawiające kły i warczące wolę jednak oglądać z daleka. Szczęśliwie skończyło się na pokazie sił. Wyszliśmy z niego zwycięsko.

Na Babią Górę wybieraliśmy się „od zawsze”. Albo pogoda zła, albo daleko, albo coś innego do zrobienia… Taki stan rzeczy nie mógł trwać jednak w nieskończoność. Samo wejście na szczyt minęło nam bezproblemowo. Szczerze to szło nam się naprawdę świetnie i nawet sami dziwiliśmy się, że poszło tak „gładko”. Wycieczkę przedłużyliśmy sobie idąc na Małą Babią Górę i dalej. Jednak pogoda dosyć szybko się popsuła. Stało się to z czego słynie Diablak. Kiedy zaczęło grzmieć wybraliśmy jedyną naszym zdaniem rozsądną opcję – kierunek do schroniska. Kiedy jednak zbliżaliśmy się do tego miejsca wszystko minęło, na nowo wyszło Słońce i to nas trochę zmyliło. Stwierdziliśmy, że ponownie wejdziemy na szczyt, a stamtąd udamy się w drogę powrotną. Wszystko przebiegało pięknie ale do czasu.

Babia Góra przed burzą. Ciężkie, deszczowe chmury mknęły w naszą stronę.

Pozornie dogodne warunki przerwał nagle porywisty wiatr. Wkrótce w oddali zaczęło na nowo grzmieć, a my obserwowaliśmy jak wszędzie dookoła nas zbierają się ciężkie, deszczowe chmury. Zaczęliśmy szybko schodzić.

Pożegnanie z Babia Górą. Stało się jasne, że w tych warunkach lepiej nie pozostawać na szczycie.

Kiedy zaczęło grzmieć już naprawdę blisko nas, przyspieszyliśmy jeszcze bardziej. Co chwilę przecież słyszy się o wypadkach w górach… Mimo to zmierzając na dół spotykaliśmy turystów podchodzących w stronę szczytu. Ja bym się nie zdecydował. Kiedy odjeżdżaliśmy z parkingu niemal całe niebo tonęło już w czarnych chmurach.

Przez ostatni rok sporo się w nas zmieniło. Dalej jesteśmy „zieloni” bo sporo jeszcze nauki przed nami. Doświadczenia nie da się kupić, a niektórych sytuacji przewidzieć. Zmieniliśmy jednak trochę nasz sposób bycia. Okazało się, że zachowując rozsądek góry nie są takie straszne. Wręcz przeciwnie, ich piękno potrafi przyciągnąć jak magnes. Udowodniliśmy sobie coś jeszcze – nie trzeba wielkich pieniędzy by świetnie się bawić. Polska ma naprawdę sporo do zaoferowania. Czy mieszkamy w pobliżu gór, jezior czy morza. Nasze sobotnie wyjazdy zamykały się zazwyczaj w kwocie około 50 zł i to jadąc we dwójkę. Może warto więc raz na jakiś czas zebrać znajomych, rodzinę czy dziewczynę i zobaczyć coś nowego? Przerwać monotonię życia? Wybrać się na spacer, nad jezioro czy tak jak my – w góry? Jak widać można zacząć od zera, a przeżycia niezapomniane, których nikt inny nam nie da.

To pierwsza, beskidzka część naszych górskich wspomnień. Zapragnęliśmy jednak więcej i postanowiliśmy odwiedzić Tatry. Ale to już opowieść na inny raz.

http://zieloniwpodrozy.pl/gory-monochromatycznie/

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...