Autor: 
Licencja : 
PD

Dolina Strążyska ziała pustką. Szalejąca burza skutecznie przepędziła wakacyjnych pseudoturystów. Ślady setek odciśniętych na ścieżce sandałów rozmył deszcz.

Mężczyzna włożył nieprzemakalną kurtkę i opuścił budynek leśniczówki. Znów dostał zgłoszenie, że w pobliżu szlaku słyszano niedźwiedzia. Musiał to sprawdzić i w razie, gdyby informacja okazała się prawdziwa, zawiadomić dyrekcję Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wciągnął w płuca wilgotne powietrze i przystanął na drewnianej kładce. Jego wzrok przykuło spiętrzenie wody w górnej części potoku. 

— Drzewo jakieś, czy co — mruknął pod nosem. 

Zarzucił kaptur na głowę i ruszył wzdłuż ścieżki, która w tym miejscu przypominała spacerową aleję. Dwa metry niżej gnał rozpędzony potok. Mężczyzna zsunął się w dół, prosto na kamienisty brzeg. 

— Chryste — wymamrotał, wpatrując się w ryczącą wodę, bezustannie atakującą uwięzionego między skałami człowieka. Jego zmasakrowane ciało podskakiwało jak marionetka, na zmianę wynurzając się i znikając pod powierzchnią.

Leśniczy z trudem powstrzymał odruch wymiotny, po czym sięgnął po telefon i odnalazł numer do znajomego z TOPR-u. Wiedział, że tamten miał dyżur.

— Cześć, Jędrek — próbował opanować drżenie głosu. — Chciałem zgłosić wypadek w Strążyskiej. Wygląda na utonięcie.

Błysnęło. Głuchy pomruk niósł się wzdłuż grani. Burza zatoczyła krąg i ponownie wróciła nad dolinę.


Wejście do Strążyskiej otoczono plastikową taśmą, a dolinę zamknięto. Od dwóch dni niezadowolenie pseudoturystów sięgało zenitu. Grozili negatywnymi wpisami na facebooku.

Młodszy inspektor, Jan Byrcyn, zdjął czapkę i zapukał do drzwi leśniczówki. Otworzyła mu żona leśniczego.

— Dzień dobry, Zosiu — powitał ją. — Zastałem Tadka?

— Wejdź — zaprosiła go do środka. Znali się jeszcze z dzieciństwa, mieszkali przy tej samej ulicy, chodzili do jednej szkoły. – Napijesz się z nami kawy.

Usiedli przy kuchennym stole. Biały jak śnieg owczarek z zaciekawieniem podniósł łeb. Wstał i podszedł do gościa.

— Dobry pies — inspektor podrapał go za uchem, a potem przeniósł wzrok na leśniczego. — Jak się czujesz?

Tadeusz machnął ręką. Do tej pory dolinę Strążyską uważał za jeden ze spokojniejszych rewirów w Tatrach.

— Już potwierdzono, że to nie był wypadek ani atak niedźwiedzia?

— Niestety — policjant skinął głową. — Jestem tu służbowo. Wyznaczono mnie do prowadzenia śledztwa. Chłopcy wciąż przeszukują teren. — Wsypał do kawy dwie łyżeczki cukru i energicznie zamieszał. — Zabójca powinien zostawić ślad. 

— Burza ułatwiła mu zadanie — wtrąciła Zosia. — Deszcz wszystko rozmył?

— Owszem — zamyślił się. — Gorsze jest to, że wciąż nie wiemy, kim jest ofiara...

— Samotna turystka? — Leśniczy uniósł brew.

— Trudno powiedzieć. Nikt w Zakopanem nie zgłosił zaginięcia. — Wypił duszkiem kawę. — Nie miała przy sobie dokumentów, a jej twarz przypominała roztrzaskany kotlet. Wyniki badań potwierdziły, że przed zabójstwem została zgwałcona.

Zosia jęknęła. Tamtego dnia wędrowała Ścieżką nad Reglami. Być może mijała na szlaku tę kobietę i jej mordercę. Być może pozdrowiła oboje tradycyjnym „cześć”.

— Ciało wrzucono do potoku? — Odgadła. 

— Zabójca chciał upozorować wypadek — skomentował inspektor. Nagle zadzwonił jego telefon. Odebrał. — Co tam macie? — Zapytał. — Dobra, zaraz będę.

W leśniczówce zapadła pełna napięcia cisza. 

— Tajemnica śledztwa? — Tadeusz zrozumiał milczenie przyjaciela. Wstał i odprowadził go do drzwi. – Kiedy otworzycie szlak dla turystów?

— Dam ci znać — wzruszył ramionami. — Uważaj na siebie i na Zochę — dodał ciszej.

— Dlaczego?

— Nie powinienem ci tego mówić, ale w pobliżu czarnego szlaku znaleziono jeszcze jedne zwłoki, niemal całkowicie zwęglone. Tożsamość ofiary i czas jej zgonu musi ustalić antropolog. — Spojrzał na zegarek. — Będzie tu za dwie godziny.

— Dzięki, stary — leśniczy podał mu rękę. 

— Gdybyś zauważył coś niepokojącego...

— Tak, wiem. Zadzwonię od razu do ciebie.


Słońce wzeszło już wysoko, oświetlając Kasprowy Wierch i zachodnie pasmo Tatr. Widok z Zakopianki zapierał dech w piersiach. Ewa, po sześciogodzinnej jeździe za kierownicą swojej skody, zbliżała się do celu podróży. Zaparkowała przed domem przy Strążyskiej i wysiadła z auta. Na wprost niej wznosiła się północna ściana Giewontu. 

Drzwi zaskrzypiały i stanęła w nich właścicielka posesji. Drobna staruszka o bystrych oczach.

— Pani do mnie? — zlustrowała turystkę i tablicę rejestracyjną jej samochodu. — Z Warszawy?

— Tak. Ewa Rubin — przedstawiła się szybko. — Przedwczoraj dzwoniłam w sprawie wynajęcia pokoju.

— Proszę iść za mną – podreptała w głąb domu. Mimo podeszłego wieku, wchodzenie po schodach nie sprawiało jej kłopotu. Otworzyła kolejne drzwi. — To pani izba. Z łazienką — zaznaczyła. — Kuchnia jest wspólna. Na parterze.

Ewa rozpakowała torbę, krytycznym wzrokiem przyjrzała się starym butom do wspinaczki, po czym wzięła prysznic. Razem z wodą spłynęło z niej całe zmęczenie. Marzyła o kubku mocnej kawy. Zeszła więc do kuchni. Wstawiła czajnik i usiadła przy stole. Zamyśliła się. Po dziesięciu latach znów była w Tatrach. Planując trasy wycieczek, cieszyła się jak dziecko.

— Dzień dobry — do kuchni wszedł szczupły mężczyzna. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Okulary w drucianych oprawkach przesunął wysoko, na łysinę, przyglądając się Ewie. — Pani to chyba nowa.

— Tak — drgnęła. — Przed chwilą przyjechałam. — Przedstawiła się, podając mu rękę.

— Leon – odwzajemnił gest. — Z Rzeszowa. Chodzisz?

— Mam nadzieję, że nie straciłam formy — uśmiechnęła się. — A ty?

— Wczoraj zrobiłem Pięć Stawów przez Zawrat. Dziś odpoczywam. Może zaliczę jakąś dolinkę. — Wykonał nieokreślony ruch ręką. — Czym się zajmujesz? — Zmienił temat.

— Wykładam na uczelni. Ostatnio trochę piszę — odparła nieco wstydliwie. Nie lubiła opowiadać o sobie. — Zbieram materiał do powieści. 

— Ciekawe — stwierdził z uznaniem. — Moja żona lubiła czytać. 

— A teraz już nie? — Spytała zaskoczona. 

Popatrzył na nią uważniej. Wspomnienie żony wywoływało u niego skurcz żołądka. 

— Nie — mruknął. — Dwanaście lat temu spadła z Granatów. Przeżyła, ale straciła wzrok. — Westchnął. — Taki los...

Przeprosiła go, ale czuła, że i tak niepotrzebnie rozgrzebała starą ranę. W ramach rekompensaty zaproponowała mu kubek kawy. Po południu poszli razem do Doliny Białego. Strążyska wciąż była zamknięta.


Inspektor zatrzymał się i otarł pot z czoła. Samotnie przemierzał zamknięty szlak. W zasadzie zebrali wszystko, co uznali za podejrzane. Zeskrobali z kamieni tłusty osad, sadzę powstałą ze spalonego ciała i ubrania ofiary. Znali już tożsamość zamordowanych, skontaktowali się z ich rodzinami. A jednak coś nie dawało mu spokoju, jakiś szczegół, który czuł, że przeoczył.

— Szukaj — ponaglił siebie. 

Minął miejsce, gdzie znaleźli zwęglone szczątki młodego mężczyzny. Słońce prześwitywało między pniami świerków, rozjaśniając mroczny las. W pobliżu szumiał strumień. Byrcyn zszedł z ścieżki, aby obmyć twarz. Coś połyskiwało na dnie, wśród kamieni. Zanurzył rękę w lodowatej wodzie i wyciągnął szkiełko od zegarka. Niezawodny instynkt podpowiedział mu, że właśnie trafił na ślad. Rozejrzał się uważnie. 

— Mam cię, draniu — mruknął z satysfakcją. 

W gąszczu jagód leżał fragment srebrnej bransolety.


Gałązki uginały się od czerwonych porzeczek. Stara góralka chodziła między krzakami i zbierała owoce. Przystanęła, spoglądając na szczyt Giewontu. Zasnuła go, pierwsza w tym dniu, niepozorna chmura.

— Idzie dysc — powiedziała do siebie staruszka.

— Skąd pani wie? — zagadnęła Ewa, zamykając za sobą drzwi. Właśnie wybierała się w góry, licząc na słoneczną pogodę i ładne widoki.

— Giewont zakryło — popatrzyła na wczasowiczkę. — A kaj to dzisiaj?

Ewa przyzwyczaiła się do ciekawskiej właścicielki domu. Kobiecina mieszkała sama, czasami zaglądał do niej syn. Narzekała na niego, że pijak... 

— Na Halę Kondratową — odpowiedziała. — Stamtąd przez Przełęcz Kondracką i Grzybowiec do Doliny Strążyskiej. Już jest czynna — dodała zadowolona.

— Na mój dusiu! — Góralka zrobiła na piersi znak krzyża. — Przeca haj teroz niebezpiecznie. 

— Nic mi nie będzie — Ewa uśmiechnęła się niepewnie.

— Żona pana Dulskiego też tak mówiła, kiek szła na Granaty — nachmurzyła się staruszka. — A potem ściągano ją z tamela, ledwo żywą. — Zamyśliła się. — Przyjeżdżali do mnie tela lat. Pan Leon ją miłował, ale ona... — Machnęła ręką. — Szkoda gadać. Ladacznica jedna. Nawet za moim Staszkiem lotała, choć dzieciak dopiero szkołę kończył. Przez nią tak się rozpił. W końcu ją pokarało za te syćkie grzechy. Dulski teroz bez niej przyjeżdżo, i dobrze. — Wygładziła fartuch i zapytała nagle. — A kielo to już godzin? Syn przepił zygorek po moim chłopie, nieboszczyku — wyjaśniła. — Tela z niego pociechy...

Ewa wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i zerknęła na wyświetlacz.

— Po dziewiątej — odparła. — Muszę lecieć. Do widzenia.


Słońce piekło niemiłosiernie. Ewa dotarła do Przełęczy Kondrackiej i przysiadła na kamieniu. Z radością chłonęła wzrokiem górski krajobraz, z niedowierzaniem obserwowała zatłoczony szlak na Giewont. Spojrzała w niebo. Chmury zakryły już Świnicę i zbliżały się do Kasprowego. 

Stara góralka miała rację, mówiąc o deszczu. Czas naglił. Ewa ruszyła w stronę Grzybowca. Ścieżka w kilku miejscach była rozmyta i mniej bezpieczna. Wokoło panowała cisza, przerywana jedynie szumem wiatru. Tu, z dala od tłumów, mogła znowu dostrzec potęgę Tatr. Samotna na szlaku, czuła się częścią gór. Dopiero kwadrans później minęła idącą pod górę parę turystów. Młodej dziewczynie towarzyszył mężczyzna w sile wieku. Coś jej tłumaczył. Ewa starała się nie podsłuchiwać, ale ton jego głosu był tak intrygujący, że odwróciła się. Gdyby nie siwe włosy i bujny zarost, mogłaby przysiąc, że właśnie spotkała Leona.


— Smacznego!

Drgnęła. Znów ogarnęło ją to samo uczucie, co poprzedniego dnia. Siedziała w kuchni przy stole i jedząc bułkę z pomidorem, z rezygnacją patrzyła w okno. Lało.

— Dziękuję — przeniosła wzrok na mężczyznę. Na jego łysinie połyskiwały krople deszczu. — Byłeś na spacerze? — Zażartowała.

Pokręcił głową.

— Chciałem sprawdzić, czy się przejaśnia — wyjaśnił.

— I co?

— Zawsze można mieć nadzieję — roześmiał się i usiadł obok niej. — Słyszałaś, że wczoraj u naszej gospodyni była policja? — Zagadnął. — Podobno wypytywali ją o syna. Ludzie mówią, że niezłe z niego ziółko. 

— Nie wierzę w ludzkie gadanie — odparła. Czuła, że ją obserwuje. Wstała więc i poszła umyć talerz.

— Wybieram się dziś na Nosal — zmienił temat. — Pójdziesz ze mną? Oczywiście, jeśli przestanie padać. 

Wbrew kobiecej intuicji zgodziła się.


Inspektor wskoczył do auta i wcisnął pedał gazu. Liczyła się każda minuta. Właśnie skończył przesłuchiwać podejrzanego. Dotarli do niego dzięki odbitkom linii papilarnych pozostawionym na elementach zegarka. Mężczyzna był już karany za drobne przestępstwa, teraz także przyznał się do kradzieży. Towar wymienił na butelkę wódki. 

Byrcyn odetchnął z ulgą, gdy przestało padać. Skręcił w Kasprusie i gnał dalej, w kierunku Strążyskiej. Zatrzymał auto przed znajomym budynkiem. Na podwórku krzątała się stara góralka.

— Dzień dobry — zawołał, zatrzaskując za sobą drzwi. 

— Nie wiem, czy dobry — odpowiedziała. Odwiedziny policjantów kojarzyły jej się tylko z jednym. Łamaniem prawa przez syna. 

— Ma pani listę swoich gości? — Byrcyn zapytał wprost. Podejrzewał, że część z nich mieszka u góralki na lewo. — To bardzo ważne — dodał.

— Znam syćkich — mruknęła.

Odetchnął z ulgą i zbliżył się do niej.

— Leon Dulski — szepnął. — Mieszka jeszcze u pani?

Skinęła głową.

— Niedawno wyszedł w góry. Z panią Ewą, z Warszawy.

— Mówił gdzie?— Zdenerwował się.

— On nie — zamyśliła się. — Ale ona coś godała o Nosalu.


— Przyślijcie mi ludzi do Kuźnic — Byrcyn wydał krótkie polecenie przez radio. — Niech zablokują wejścia i obstawią zielony szlak na Nosal — dodał. Przed Rondem nieco wyhamował, wyprzedzając konia ciągnącego bryczkę z tęgimi kobietami. Rzucił mu pełne współczucia spojrzenie. — Nie mamy już czasu! — Krzyknął. — Podejrzany wyszedł w góry.

Inspektor zaparkował radiowóz i spojrzał w niebo. Chmury wisiały nisko, ale przynajmniej nie padało. Od strony Myślenickich Turni zbliżał się wagonik kolejki linowej. Wewnątrz tłoczyli się zmarznięci turyści.  

Nie czekając na wsparcie, minął punkt wstępu do Parku Narodowego i ruszył kamienistym traktem przez las. Początkowo prowadził go podwójny niebiesko-zielony szlak. Przy rozwidleniu odbił w kierunku Nosala. Znał tę drogę na pamięć, podobnie jak wiele innych tatrzańskich tras. Przyspieszył w nadziei, że zdąży zapobiec tragedii. 

Towarzyszyła mu głucha cisza. Jak zapowiedź złego.


Ewa pokonała skalne schody i przystanęła, czekając na Leona. Wchodził wolno i ociężale. Mruczał coś pod nosem. 

— Nosal cały w chmurach  — zagadnęła do niego. — Jeszcze kilka metrów i będziemy na szczycie.

— Wiem – popatrzył na nią, jak na idiotkę. — Ciężkie dziś powietrze — sapnął. — Źle się idzie.

Wzruszyła ramionami. Wdrapała się na samą górę i usiadła na wilgotnej skale. Z plecaka wyjęła czekoladę, dzieląc ją na dwie równe części. Wokoło unosiła się mgła. Była tak gęsta, że Ewa z ledwością dostrzegała wyciągniętą przed sobą dłoń. Zerknęła na wyświetlacz telefonu. Było późno, a na dodatek zaczęło siąpić. 

— Najważniejsze, żeby nie zgubić szlaku — mruknęła do siebie. Zapięła bluzę pod szyją i ubrała kurtkę przeciwdeszczową. — Leon! — zawołała. Nawet w najgorszym wypadku powinien już dotrzeć na szczyt. — Jesteś tu? — Podniosła głos. — Leon!

Odpowiedziała jej cisza. Pełna napięcia i oczekiwania, niosąca strach. 


Krzyk, który Byrcyn usłyszał, każdemu zmroziłby krew w żyłach. Nawet jemu. Biegł, ignorując ból w mięśniach, i po chwili stanął na szczycie. Jak na życzenie, zerwał się wiatr i na kilka sekund rozproszył chmury. Inspektor nie wierzył własnym oczom. W pobliżu przepaścistej krawędzi walczyło ze sobą dwóch mężczyzn. Kobieta czołgając się między skałami, próbowała uciec. Na dłoniach miała krew.

— Jest pani ranna? — Byrcyn dobiegł do niej, zanim mgła znów wszystko zakryła. — Nie bój się — dodał, widząc w jej oczach przerażenie. — Jestem z policji. Co tu się dzieje?

— Nie wiem — odparła roztrzęsiona. — Zabierz mnie stąd, błagam!

Powietrze przeszył stłumiony łoskot. Inspektor domyślił się, że jeden z mężczyzn upadł na ziemię. Wyciągnął z kabury pistolet i odbezpieczył go.

— Ręce do góry! — krzyknął, przesuwając się do przodu, krok za krokiem. — Jeden fałszywy ruch i będę strzelać! 

W ostatniej chwili nacisnął spust. Prócz tępego bólu w głowie, nic więcej nie zapamiętał.


Ocknął się dopiero w szpitalnym łóżku. Na krześle, obok, siedziała Ewa Rubin.

— Dziękuję — szepnęła, widząc jego zdziwiony wzrok. — Uratował mi pan życie.

Powoli wracała mu pamięć. Przypomniał sobie walczących na Nosalu mężczyzn i ranną kobietę.

— Co tam się stało? — Spytał niewyraźnie, bo szczęka bolała go tak, jakby stracił wszystkie zęby.

— Postrzelił pan Leona Dulskiego — wyjaśniła, streszczając całe zajście. — Aresztowali go pańscy koledzy.

— A ten drugi?

— To jego brat. Bliźniak.

— Niemożliwe — stęknął. Czuł, że jeden z nich był zabójcą. — Czeka nas długie śledztwo.

Ewa uśmiechnęła się. 

Już wiedziała, jak zatytułuje swoją powieść.

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...